Oni wciąż są wielcy

Dwa znakomite wydarzenia były dziś na Warszawskiej Jesieni. Na każdym z nich były dzieła Wielkich Nieżyjących: Luigiego Nono i Karlheinza Stockhausena. Za życia mówiło się o nich różnie, ideologie, jakie prezentowali, były czasem nie do zniesienia, ale wspaniali to byli twórcy.

O 19:30 w Studiu im. Lutosławskiego wystąpili muzycy z Ensemble Experimental i Experimentalstudio des SWR z Fryburga. Niegdyś studiem tym kierował Nono, program więc występu uwzględnił jego dwa utwory, na początek i na koniec, a i te pomiędzy nimi były w pewien sposób do nich dostosowane.

Dźwiękowcy z fryburskiego studia podchodzą do swojej pracy perfekcyjnie i są traktowani jak artyści: też się kłaniają, wzywani przez wykonawców na scenę. To prawda, że ich rola jest zwykle niedoceniana, a ogromnie ważna. We wszystkich dzisiejszych utworach nagłośnienie było konieczne i trudne (więcej go było w sumie niż grającej elektroniki).

A Pierre. Dell’azzurro silenzio, inquietum napisał Nono w 1985 r. w prezencie dla Pierre’a Bouleza na jego 60. urodziny. To utwór na flet basowy i klarnet kontrabasowy, oba nagłośnione i czasem z lekka przetwarzane elektronicznie – operujący między dźwiękami najcichszymi a ciszą i po prostu piękny. Może nie aż tak zachwycał utwór Marka Andre na wiolonczelę z elektroniką – …hoc…, ale również było cicho i relaksacyjnie.

Trochę więcej wydarzeń muzycznych przyniósł utwór młodej kompozytorki rodem z Kazachstanu, Jamilii Jazylbekovej S.O.G. na kilka instrumentów i głos kontraltowy śpiewający wokalizy – więcej kontrastów, ale i niemało wrażliwości na barwę. Bezproblemowy był utwór kompozytorki z Izraela Chayi Czernowin na flet basowy plus kilka nagranych innych fletów – miło się go słuchało.

Na koniec, po przerwie, rzecz najmocniejsza: znów Nono, Guai ai gelidi mostri z 1983 r. Po jednej stronie instrumenty smyczkowe (skrzypce, wiolonczela, kontrabas), po drugiej dęte (tuba, flet i klarnet), w środku dwa kontralty. Tekst śpiewany dość enigmatyczny, ale muzyka zaskakująca, chwilami nawet przerażająca swoją lodowatością. Przy tym jakaś prostota, oczywistość, choć brzmienia wyrafinowane. Robi wielkie wrażenie i wciąga.

Wciągnęło też Inori Stockhausena, którego wysłuchaliśmy i obejrzeliśmy w Fabryce Wódek Koneser. Z głośników leciało nagranie (jest to utwór na orkiestrę, bardzo trudny i długi – godzina i 10 minut), a na scenie tańczyła – a właściwie wykonywała gesty modlitewne, ściśle przez kompozytora w partyturze opisane i odpowiadające barwom – Agnieszka Kuś. Wykonuje ona ten utwór od czterech lat (po raz pierwszy w Krakowie w 2008 r. – polskie prawykonanie), a uczyła się go wcześniej jeszcze dodatkowe cztery – to jest imponujące. Sama muzyka jest niesamowita: kształtowana początkowo trochę jak litania, przez ponad pół godziny z centralnym dźwiękiem g – gdy z niego schodzi, tym większe jest wrażenie – i z dźwiękami modlitewnych dzwonków. Orkiestra mocna, barwna, jakby przemawia słowami i zdaniami, z pauzami – taki jest jej rytm. To swoisty rytuał, którego nie rozumiemy, ale mimo to, a może nawet tym bardziej, przyciąga.