Wieczór fugowany

Wielkie Lutosowanie (które bardzo mnie cieszy, bo dojrzewałam z tą muzyką na bieżąco i czuję się w niej jak w domu) zaczęło się już w Filharmonii Narodowej paroma koncertami, na których nie mogłam być, bo trudno się rozdwoić. Ale wybrałam się dziś. Koncert kameralny, publiczność kameralna, ale sala koncertowa, Orkiestra Kameralna Filharmonii Narodowej pod batutą młodej siły – Jakuba Chrenowicza.

„Nie tylko tradycyjna fuga” – taki tytuł miał ten koncert, opatrzony ponadto mottem z wypowiedzi Lutosławskiego: „Jest to odmienne pojmowanie związku z tradycją. Dla mnie analogia z fugą barokową, oczywiście bardzo daleka i swoista, była właśnie tym, co leżało u podstaw powstania tego utworu”. Chodzi o Preludia i fugę na 13 solowych instrumentów smyczkowych (1972).

Ostatnio rozmawialiśmy z Krzysztofem Meyerem o tym, komu z nas jakie utwory Lutosławskiego zbladły z czasem. Dla niego takim utworem jest właśnie ten, który zresztą – jak on twierdzi, że mówił mu sam Lutosławski – początkowo miał nazywać się zupełnie inaczej. Najbardziej mu przeszkadza, że fuga, która właściwie wcale nie jest fugą, nie stanowi właściwej przeciwwagi dla siedmiu preludiów – zgrabnych miniaturek, których kolejność teoretycznie można zamieniać (to jedyny taki eksperyment u Lutosławskiego) i dlatego końcówki wszystkich utrzymane są w podobnym charakterze zawieszenia i tych samych współbrzmieniach, żeby pasowały do siebie. Zresztą zwykle grywa się podstawowy zestaw, bo początek pierwszego preludium jest – moim zdaniem – jednym z najwspanialszych, najbardziej porywających początków w utworach Lutosławskiego.

Ja Preludia i fugę wciąż ogromnie lubię, tym bardziej, że mam w pamięci ich analizę w wykonaniu samego kompozytora, przy której miałam szczęście być. Jednymi z nielicznych pięknych wspomnień, jakie mam z moich studiów, są święta, kiedy przychodził Lutosławski i dawał wykłady o swoich nowych utworach. Najpierw słuchało się muzyki bez świadomości jej formy, próbując wyłapywać jakieś ważniejsze punkty czy elementy znane z innych kompozycji. Potem, po analizie, słuchało się po raz drugi i klocki wskakiwały na swoje miejsce. Fantastyczne to było.

Fuga nie jest więc właściwie fugą, bo zawiera tylko takie składniki: wstęp, przedstawienie po kolei sześciu „tematów” w formie kilkugłosowej „wiązki”, oddzielonych krótkimi przerywnikami, po nich dłuższy przerywnik, „stretto” czyli tematy jednocześnie i odcinek finałowy. Samo zakończenie z początku wydaje się zaskakujące, ale gdy się zna całość, jest absolutnie logiczną puentą.

Na dużą salę filharmonii faktura tego utworu wydaje się za cienka; nie dało się wysłyszeć wszystkich subtelności (a praktycznie znam w tym utworze niemal każdą nutkę), choć dyrygent bardzo się starał, muzycy zapewne też. Ale dlaczego w polskim prawykonaniu nie odnosiło się takiego wrażenia? (Jakość dźwięku na filmiku niestety kiepskawa, efekt tym bardziej wymowny.)

Większy już nieco skład smyczków zagrał w Koncercie skrzypcowym Andrzeja Panufnika z solistką Isabelle van Keulen, gdzie nie ma zresztą żadnej fugi, ale za to na koniec, dla kontrastu, Wielka fuga Beethovena w transkrypcji Weingartnera na orkiestrę smyczkową, która w tak masywnej formie robi wrażenie może nieco mniej odjechane niż w oryginale na kwartet smyczkowy, ale i tak jest dziełem z jakiegoś muzycznego księżyca. I wcale jakoś bardzo stylistycznie nie odbijała! Dopiero zagrana na bis fuga Jana Dawida Hollanda z uwertury do baletu Orfeusz i Eurydyka zabrzmiała po prostu… hm, osiemnastowiecznie.

PS. W środowy wieczór (21:30) w radiowej Dwójce audycja Rozmowy po zmroku będzie poświęcona blogom jako nowemu sposobowi opisywania kultury; też będę się tam wypowiadać.