Teatr Łazariewa, muzyka Pogostkinej

Kolejny koncert Roku Lutosławskiego, znakomici rosyjscy goście – po prostu trzeba było przyjść do filharmonii. No i frekwencja była całkiem niezgorsza, ale z prasowego światka nie było prawie nikogo – czego koledzy mogą tylko żałować. Dziwne, że nawet kolegów z Dwójki nie zainteresowała pierwsza w Polsce (o ile mi wiadomo) wizyta Aliny Pogostkinej, jednej z bardziej dziś cenionych skrzypaczek młodego pokolenia.

Łazariew już bywał na tej estradzie, ale też zawsze warto zobaczyć tego świetnego dyrygenta, który w sposób widoczny jest człowiekiem teatru (przez pewien czas stał na czele teatru Bolszoj). Już samo jego wyjście było występem, niemal wbiegł na estradę wymachując rękami, wszedł na swoje podium i natychmiast jak nie zamacha rękami, by rozpocząć ten iście hitchcockowy początek Novelette Lutosławskiego. Tak swoją drogą, może by któryś muzykolog napisał o refrenach z powtarzanym dźwiękiem w utworach tego kompozytora, jak w Kwartecie smyczkowym (gdzie motyw, znajdujący się w tym nagraniu po raz pierwszy w 3’19”, powtarza się kilka razy w ciągu I części), Koncercie wiolonczelowym (początkowy powtarzany dźwięk wiolonczeli pojawia się jeszcze parokrotnie, a potem wraca na końcu w innej formie), wreszcie owe słynne cztery nuty rozpoczynające III Symfonię, wracające parę razy i wreszcie na samo zakończenie jako konkluzja. Początek Novelette też powraca w pierwszej części parę razy (w wersji skróconej), no i oczywiście na zakończenie. Forma niby błaha i lekka, bo składa się z wstępu, trzech „zdarzeń” i konkluzji, ale trwa swoje kilkanaście minut. Łazariew miał pole do popisu w swoim teatralnym stylu: kiedy wypuszczał muzyków na granie aleatoryczne, brał się pod boki i czekał, jakby mówił: no pokaż teraz jeden z drugim, co potrafisz; gdy trzeba było taktować, robił to bardzo dynamicznie, zdecydowanymi ruchami. Bez batuty. Był w tym wszystkim bardzo skuteczny.

Pogostkina (Rosjanka, ale mieszka w Niemczech) zagrała Koncert Strawińskiego. Ogromnie lubię ten utwór, pochodzący z czasów „bachizmów z fałszywizmami”, jak je złośliwie, ale niesłusznie próbował postponować Prokofiew. Cały smak w tych „fałszywizmach”, a jest w nich też cień np. Historii żołnierza. Solistka nie jest typem gwiazdorki, popisywaczki; ona po prostu muzykuje. Że brzmi pięknie, to nawet nie sztuka, w końcu gra na stradivariusie, ale z pietyzmem oddaje, co się partyturze należy. Najpiękniej wyszła druga z dwóch Arii, ta, co przypomina sarabandę, i zadziorny finał. A na bis – coś czułam, że tak będzie – przepiękny, skromny i stylowy Bach, Andante z Sonaty a-moll (znalazłam na tubie innego Bacha, tylko parę niestety nutek od 1’13”, ale daje odrobinkę wyobrażenia). Aż chciałoby się posłuchać więcej. Polecam więc jutrzejszy koncert o tym samym programie.

Tym bardziej, że ten program był nietuzinkowy w każdym punkcie. W drugiej części był Pocałunek wieszczki Strawińskiego, niezwykle rzadko u nas grywana muzyka baletowa. O ile Pulcinella powstał z miłości do Pergolesiego, to Pocałunek – z miłości do Czajkowskiego, jak to u Igora – nieco perwersyjnej, z cieniem jeszcze nawet Pietruszki i w ogóle okresu rosyjskiego w podtekście. I znów koncert gry aktorskiej dyrygenta, łącznie z zakończeniem – wyciągnął ręce w bok i powolutku opuszczał machając przy tym palcami, że niby daje dźwiękowi wybrzmieć (a dawno już wybrzmiał). Jeśli o mnie chodzi, musiałam w tym momencie walczyć z parsknięciem śmiechem, ale trzeba przyznać, że na orkiestrę podziałał bardzo pozytywnie. Choć bez kiksu waltorni się nie obeszło…