Dwa iwenty autotematyczne
Jeden o pisaniu dzieła awangardowego do opery (Dla głosów i rąk Jagody Szmytki), drugi opierający się na wykorzystaniu ogromnie atrakcyjnego wnętrza Opery Narodowej (Transcryptum Wojciecha Blecharza) – obie części Projektu ‚P’ (który dyrektor Mariusz Treliński, inicjator pomysłu, rozwija jako Projekt „Polska”) były raczej jednorazowymi wydarzeniami niż czymś, co ma zostać na dłużej. Ale można było z nimi miło spędzić wieczór.
Choć wydaje mi się, że Szmytka wykreślając aluzje do Projektu ‚P’ mogłaby swój „produkt” jeszcze pokazać na różnych innych scenach – ciekawe, czy chwyciłoby to np. w Niemczech, gdzie kompozytorka na stałe rezyduje. I – mimo iż rzecz pozornie skupia się na akcji przygotowywania utworu przez kompozytorkę, konsultacji z dyrektorem i konfliktów z muzykami (cudna scena z Izabellą Kłosińską o nieprawdopodobnej vis comica), to jednak cały czas rozbrzmiewa tu muzyka, grana lub odtwarzana, o dźwiękach nie próbujących się podobać za wszelką cenę, ale układających się w spójną całość.
Podejrzewam, że dyr. naczelnemu niezbyt spodobały się wspomniane rozmowy kompozytorki (świetna Barbara Wysocka, która w pewnym momencie akcji gra również na skrzypcach) z dyrektorem opery, który uparcie pyta – ale jaka jest historia? – i słyszy na to od kompozytorki jakieś opowieści o dźwięku. Na co się denerwuje (ten fragment został wydrukowany w programie): „gdyby oni wiedzieli ile my dopłacamy do jednego biletu/przecież taki spektakl się nie zwraca/wszyscy myślą że te nasze 71 milionów dotacji to jest tak dużo/ale nasze 71 milionów dotacji to jest nic/jeśli się chce mieć nazwiska wielkie/za 71 milionów to się opery współczesnej nie wystawi (…) nie może być opery bez wielkich nazwisk (…) musi być Gergiev, on za 30 tys. to nie zadyryguje/on nawet za więcej nie zadyryguje”… Parodia totalna obejmuje też muzyków – i tu dotykamy gorzkiej prawdy, muzyka współczesna dla tradycyjnych instrumentalistów jest jedną wielką udręką. Co jakiś czas powraca refren: NIC NIE BĘDZIE (z tego). A jednak, wbrew pozorom, coś jest. „To jest fajne fajne” – to drugi refren, wypowiadany na przekór poprzedniemu.
Inaczej z Transcryptum. Tu tak naprawdę bohaterem są tajemnicze, o niesamowitej atmosferze (zwłaszcza w półmroku, przy tak późnej porze) wnętrza zaplecza Opery Narodowej: malarnie, pralnie, korytarze, ogromne windy towarowe… Wędrówce publiczności podzielonej na kilka grup, które czasem się mijają i na koniec z powrotem spotykają się na sali, towarzyszą dźwięki – swoisty recycling z paru wcześniejszych utworów Blecharza – i filmy wideo, w tym jeden rzucony na ścianę podwórka. W sali prób chóru możemy zasiąść (po ciemku, z lampkami przy pulpitach) i nałożywszy na uszy słuchawki, w których rozlega się głośny oddech, przerzucić szkic do libretta, w którym opowiedziana jest we fragmentach historia kobiety tracącej męża w pożarze domu. Nawet jest załączona wypalona zapałka i kosmyk włosów. Ale choć wszędzie się opowiada, że jest to spektakl o traumie i że mamy ją przeżywać, wcale jej nie przeżywamy, jesteśmy pozytywnie zafascynowani niecodzienną przygodą z wnętrzami teatralnymi (tylko chwilami zżymamy się, gdy jakaś sekwencja trwa zbyt długo) i ani nam jakieś traumy w głowie. Przynajmniej mnie nie były. Z mojego więc punktu widzenia sprawa była chybiona. Ale zwiedzanie teatru z podkładem muzycznym to coś, co raczej się zapamięta. Tyle że to trochę mało.
Nawiasem mówiąc nie mogę zrozumieć, że tak wielki szum pijarowski skoncentrował się niemal całkowicie na Blecharzu („Newsweek”, ostatnie „Wysokie Obcasy”, „Exklusiv”, jakiś czas temu nawet zdjęcie w „Gazecie Stołecznej” uśmiechniętego Wojtka nad partyturą, podpisane, jak to komponuje dla Opery Narodowej), a Szmytka, z wyjątkiem artykułu w „Przekroju”, „Rzepie” i zapowiedzi w „GW”, w których była mowa o ich obojgu, była pomijana (jeszcze była rozmowa z nią w „Ruchu Muzycznym”)… Coś tu chyba nie tak.
Komentarze
Dodam jeszcze, że w Transcryptum był jeden fragment naprawdę robiący wrażenie – dzięki Annie Radziejewskiej, występującej z flecistką i perkusistką w dużej malarni. Ale niestety krótki. A artystka wybitna i miejsce spektakularne. Tu warto byłoby coś więcej zaaranżować.
Pobutka.
Zawsze dla rownowagi mozna bylo zrobic wywiad z Szmytka w Polityce …. 😉
W „Polityce” jest artykuł P. Szwarcman o ‚”Święcie wiosny” 🙂 Zapowiadali i czytali fragmenty rano w Dwójce 😀
Dzień dobry 🙂 Tak, już go drugi raz zapowiedziano, bo numer wyszedł w poniedziałek i omawiająca też przeczytała ten sam kawałek 😆
Brunnet – słusznie. Ale u nas w ogóle z wywiadami jest ciężko, bo panuje zasada: jeśli już robić z kimś, to z naprawdę ważnym, o rozpoznawalnym nazwisku. Młodzi mają głos tylko jeśli otrzymują paszport „Polityki” (choć w zeszłym roku udało mi się też z Agnieszką Budzińską-Bennett, mimo że miała tylko nominację).
A dziś rzeczywiście rocznica. W miejscu prawykonania obchodzi ją – kto? Oczywiście Gergiev z Mariinką 😆
http://www.theatrechampselysees.fr/danse/ballet-du-theatre-mariinsky
Poza rekonstrukcją choreografii Niżyńskiego coś robi też Sasha Waltz. Ciekawe. Pojechał tam Aleksander Laskowski, pewnie coś zrelacjonuje. A może ktoś z naszych paryżan się wybiera?
Jest też dużo wydarzeń wokół:
http://www.theatrechampselysees.fr/autour-du-centenaire
Jeśli w Warszawie ktoś chce poświętować rocznice prapremiery Święta wiosny to w Teatrze Wielkim – w holu biletowym i foyer dolnym można oglądać wystawę malarską Róży Puzynowskiej – Święto wiosny, a w Zachęcie obejrzeć nagrania trzech interpretacji tego tematu (wstęp wolny) – szczegóły tu: http://www.taniecpolska.pl/aktualnosci/show/1639
Iwent?
Został już spolszczony? A może jestem świadkiem tej operacji 🙂
Dzień dobry
Próbowałam się wczoraj dostać i nawet deszcz mnie nie zniechęcił, pobiegłam do opery sugerując się info na stronie, że bilety w kasie – a zdziwiona pani kasjerka powiedziała, że już wszystko się sprzedało. To tylko drobny przykład na nieudolność systemową takich instytucji, jak opera, funkcjonujących w duchu weberowskiej organizacji.
Z ciekawością przeczytałam Pani recenzję i pewnie powalczę o bilet w przyszłym sezonie. Wszelkie tego typu próby dialogu z formą i treścią, nawet jesli nie do końca spełnione, mogą być jakoś ciekawe.
pozdrawiam i dobrego dnia życzę 🙂
Kantata czy kantyczka, ale śpiewane kantyleną przez kantora
Witoldzie – tak, w swoistym slangu:
http://www.ponglish.org/iwent-799w.html
A ja się tym bawię 🙂
Beata-K – ciekawe na pewno, ale akurat tego już nie powtórzą. W przyszłym sezonie (26, 27, 29.04.) następna odsłona Projektu ‚P’. W programie Zwycięstwo nad słońcem Marcina Stańczyka i Solarize Sławomira Wojciechowskiego (czy też może tytuły odwrotnie, bo Opera Narodowa jasno nie pisze). Też na pewno będzie ciekawie, i z pewnością zupełnie inaczej.
A w ogóle wczoraj była w Operze Narodowej konferencja nowego sezonu. Dowcipny był początek. Rzecz odbyła się na scenie Sali im. Moniuszki, a że między spektaklami Holendra, można było na wejście panów dyrektorów użyć elementu z tego spektaklu: deszczu z tyłu sceny, ale muzyka była z zupełnie innego Wagnera: cwałowanie Walkirii 😆
Księga nowego sezonu tutaj:
http://www.teatrwielki.pl/fileadmin/user_upload/galeria/PROMOCJA/13_14.pdf
Polecam również dodatek TWON do „Polityki”, który ukaże się z następnym numerem.
A w Zachęcie ciekawie, może się wybiorę 🙂
Na szczescie jezyk polski jest trudniej zainfekowac anglicyzmami niz niemiecki, ale jako zabawa OK.
Witoldzie, polszczyzny wcale nie tak trudno zainfekować, tyle, że ma to charakter środowiskowy. Jak się pogada z pracownikiem korpo (skróty też ostatnio modne), to czasem ma się wrażenie rozmowy w obcym języku…
Czy naprawdę słowo „iwent” coś po polsku oznacza? Niby inteligentna autorka, a nie widzi niestosowności w tej angielszczyźnie z Kołomyi?
Firma, której pilnujemy regularnie nam przesyla minutki ze spotkan. 👿
To jest coś jak godzinki? 😛
Dzień dobry, ja zupełnie nie na temat wpisu, a na temat dzisiejszej rocznicy:
przez cała dobę internetowe radio Q2 – WQXR nadaje różne wykonania Święta Wiosny. Fantastyczny prowadzący – Phil Kline, który to wszystko wymyślił. Ja słucham (no, może to za dużo powiedziane): http://streema.com/widgets/play/2736?ref=http://streema.com/widgets/grab/2736#&type=radio
Świetny pomysł – niestety w firmie nie mogę słuchać 🙁
zbychdb – witam. Powyżej zaznaczyłam wyraźnie (10:21), że określenia tego używam z przymrużeniem oka.
Niezupełnie. Ale zdarza się, że nad minutkami odmawia się takowe…
@zbychdb 13:05
W przyjętej tu konwencji takie ( i inne) określenia nie do końca serio nikogo nie rażą,bo większość bywalców w okolicznościach oficjalnych
używa poprawnej (tj. tradycyjnej ) polszczyzny.
A tymczasem w dzisiejszej poczcie służbowej znalazłam właśnie całkiem poważny mail z poważnego urzędu,podobno po polsku.
Cytuję fragment:” W załączniku forwarduję draft przedmiotowej umowy ” (!)
I to już nie jest zabawne 🙁
@ Wielki Wódz 13:34
🙂
@Dorota Szwarcman 13:42
Ja słucham przez słuchawki. Właśnie skończył się Bernstein i filharmonicy nowojorscy. Mam w domu płytę, więc oddałam się pracy 🙁
Było coś,zdaje się, o godzinkach i minutkach ? 😉
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,14001747,Legendarny_Zegar_Kluskowy_powroci_na_wieze_katedry.html#LokWrocTxt
Mam nadzieję,że będzie spóźniał się o tyle samo,co oryginał,bo inaczej kluski się rozgotują 🙂
Kolejny satysfakcjonujący nius (czy mam zaznaczać, że to spolszczenie też nie na serio?), tym razem dla Filharmonii Wrocławskiej: Diapason d’Or otrzymała płyta z wrocławski Eliaszem Mendelssohna pod McCreeshem.
A płyta Bel raggio Aleksandry Kurzak otrzymała tytuł Editor’s Choice pisma „Gramophone” 🙂
Ja sobie też czasem dżokuję(moje) 🙂
Wracając do Pana Adrema :
Sądząc z relacji PK utwór Jagody Szmytki byłby chyba łatwy do przeniesienia w inną przestrzeń,bo (znając inne dokonania kompozytorki) trochę szkoda,żeby zakończył swój żywot po jednym wystawieniu. Czy Opera Narodowa ma na to wyłączność ? Może udałoby się namówić np.Ambasadorkę Wrocławia Ewę Michnik do pokazania tego wydarzenia w przyszłorocznej edycji Festiwalu Muzyki Współczesnej ? Byłoby fajnie…
Jeszcze tytułem wyjaśnienia do poprzedniego wpisu :
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,13917198,Dyrektor_Ewa_Michnik_zostala_Ambasadorem_Wroclawia.html
Swenglish, czyli zapozyczenia angielskie w języku szwedzkim są bardzo częste – słyszę je często u moich pociech, jednakże w wiekszosci pozostawia sie ang. oryginal w tekstach. Zdarza sie szwedzka wymowa wyrazow ang.
Iwent, njus…bagatela a przy czym sympatyczne sa.
A ciekawe, a propos Blecharza, jakie zaplecze ma Opera Wrocławska, może też ciekawe 🙂 Ale na pewno duuużo mniejsze 😉
Co nas uderzyło szczególnie podczas tego spaceru po Operze Narodowej, to zapyzienie tego zaplecza. Wiele miejsc nie było remontowanych chyba od lat 60. 🙁 Tak że to, co teraz robią – a robią niemało – to kropla w morzu.
Ojtam od razu zapyzienie. Szlachetna patyna zamierzchłych czasów.
Opera Wrocławska jest po niedawnym remoncie,więc kilka klimatycznych zakamarków ucywilizowano.A przed remontem,och to dopiero było zapyzienie…sorry,szlachetna patyna zamierzchłych czasów 😉 Do dziś pamiętam,że pachniało jak w garkuchni (bufet pracowniczy ?) a plafon nad widownią był zabezpieczony siatką,żeby jakiś dorodny fragment sztukaterii nie spadł widzom na głowy ! A zaplecze z pewnością mniejsze niż w TWON, kudy nam do stolicy 🙂 ale i tak można się pogubić. Przy niektórych kameralnych spektaklach, zwłaszcza współczesnych, które niezbyt dobrze czują się w wyzłoconym wnętrzu, używana jest ” techniczna ” przestrzeń po drugiej stronie sceny,adaptowana na pewnym etapie remontu jako widownia tymczasowa (widzowie mają okazję spojrzeć na widownię z punktu widzenia artystów ). Ostatnio wystawiano tam w zeszłym wstrząsający spektakl o procesie Milady Horakovej,przywieziony przez Narodne Divadlo z Pragi…
Inne wrocławskie wnętrze teatralne – kinoteatr Capitol,potem operetkę Wrocławską,potem Teatr Muzyczny,obecnie znów Teatr Capitol – również gruntownie zmodernizowano.Także tę część,która szczęśliwie przetrwała Festung Breslau 🙁 Pamiętam,że koleżance – projektantce najbardziej chyba było żal sznurowni z 1929 r. Ale dobrze,że przynajmniej pozostała widownia – cacko. Zaplecze,sądząc po kubaturze nowego budynku,będzie godziwe. Ale Blecharza tam się chyba nie uda wystawić…
Problem polega na tym, że tej ironii ludzie nie zauważają, proszę posłuchać jak się rozmawia np. w telewizji, więc mimowolnie się ludzi utwierdza w tym, że tak mówić należy, a poza tym, jak ironia, to cudzysłów, pozdrawiam.
Mnie się wydaje, że tu rozmawiają ludzie inteligentni 🙂
Pozdrawiam również.
Rozmawiają inteligentni, ale czytają różni, tak myślę.
event (ang.) to po polsku zdarzenie, wydarzenie. „iwent” to ani pies, ani wydra. Bądźmy wreszcie Polakami i szanujmy nasz język.
Off topic 🙂
Fajnego kota kota znalazłam :
https://www.facebook.com/photo.php?fbid=607233319288339&set=a.395065523838454.101848.339486732729667&type=1&theater
Niech no Kierownictwo nie robi iwentu,
bo wszystkich sztywniaków zgniewa do imentu,
a jak jeszcze jakiś ważniak się rozgniewa,
tutejsza ferajna będzie cienko śpiewać! 👿
O, przepraszam, zapomniałem cały wierszyk wziąć w cudzysłów i teraz pewnie nikt go nie zrozumie właściwie. 🙁
No właśnie,Bobiku.Karygodne niedopatrzenie 😉
A nieprawda, że tylko inteligentni rozmawiają. Ja też rozmawiam. 😎
Będą mnie tu, kurde, dyskryminować. 👿
co to są dyskry 😯 co to je trzeba minować?
E, Wodzowi nikt nie podskoczy. Dzidy się boją. 😎
Nie pytaj, zeen. Straszne paskudztwo to jest, człowiek mieszka w poczekalni u dermatologa.
To na pewno jakiegoś obcego pochodzenia te dyskry. Nasze by nie były takie dożarte. 👿
Wodzu,względem tych dyskrów to może być prawda.
Ale Pani Kierowniczka pewnie nie będzie minować. Raz,że ma dobre serce nawet dla paskudztwa,a dwa,że nie ma czasu,bo cięgiem gdzieś lata.
Ożesz ty, cudzysłów miał być ! 🙁
Jakby był cudzysłów, to by była kawa na ławę, a nie ironia;-) Trzeba by było wszystkie aforyzmy takiego Leca w cudzysłów brać. I kogo by wtedy śmieszyły? Tak na serio?
Nie wyszło mi 😉 Miała być buźka z ironią
A foryzmy to co za czort 😯
Chiba sobie pójdę, znam jednego psa u którego po ludzku gadają o dziwo…
Andrzej @17:35 po raz kolejny wyważa drzwi na oścież otwarte 🙂 Litości, to każdy, co robi sobie językowe żarty, nie jest już Polakiem? I znów trzeba tłumaczyć, że na blogu stosuję luz, a w artykule w „Polityce” takiego słowa nie użyję? zbychdb o 17:34 miał chyba rację… 🙁
A wierszyk Bobika jak zwykle pyszny 😀
Zdążyłam do domu przed burzą. Zajrzałam na tę imprezę w Zachęcie. Pamiętam prace przy Święcie wiosny Kozyry (asystowałam przy wstępnym etapie), ale zapomniałam, że w sumie trwało to aż cztery lata! To rzeczywiście straszna robota była. I wstrząsający efekt.
Pina jak to Pina 🙂 Ostatnia, solowa produkcja znudziła mnie, więc uciekłam. A tu huczy i ciemno jak w nocy…
Bardzo prześliczny zestaw „kotograficzny” 😀
A właśnie, kiciuś pierwsza klasa 😆
A „Bądźmy wreszcie Polakami i szanujmy język!” tez by sie nadalo na jakas piesn patryjotrysna, Az sie prosi cos na melodie „Jeszcze jeden mazur dzisiaj..”
Ten pan ma rację. Nie po to jesteśmy Polakami, żebyśmy angielszczyli albo francuzili.
Po francusku, nie powiem, nie powiem, ale tak publicznie?
Ten pan ma rację.
@zeen 21:10
Pewnie,że ten pan ma rację. Już Mikołaj Rej,chociaż kalwin czy inszy odszczepieniec,powiadał że Polacy nie gęsi i swój język mają czy jakoś tak w podobie…
A Bobik już pisze tę pieśń patriotyczną,co to Kot Mordechaj sugerował ?
Język ojczysty w potrzebie,a Pies przy pasztetówce?
Czasem trzeba się posilić… 😉
Smacznego
Niechaj Bobik pisze pieśń a my będziemy śpiewać
ja tymczasem wyskrobałem, proszę się nie gniewać…
Język poszedł za potrzebą gdzie króle chadzają
bo Polacy już tak mają, że się wyrażają
by wyrazić swój charakter przy pomocy słowa
Polakowi jest potrzebna wyrazista mowa
matka córkę uczy, ojciec uczy zasię syna
a do tego jest niezbędna, wiadomo: łacina…
Niechaj wżdy narody obcą mową gdzieś gadają
A Polacy wolne ptacy swoją mowę mają…
E, mazur,pewnie jeszcze z panną Krysią, to jakieś takie niepoważne… 👿 Prawdziwie patriotyczna pieśń powinna być wzniosła w treści i formie, z dużą ilością wykrzykników i apostrofą do Wyższej Instancji. Taka na przykład:
Nie rzucim słówkiem, co nie stąd,
nie z naszych pól i borów,
nie skala nam obczyzny trąd
prapolskich rozhoworów!
Żeby nie zalał nas ten chłam,
Miodek dopomóż nam,
Miodek dopomóż nam!
Nie będzie Angliczanin drań
wystawiał nam języka,
spojrzymy hardo z góry nań
i go rąbniemy z byka!
Niech zwija swój niepolski kram!
Miodek dopomóż nam,
Miodek dopomóż nam!
A między Miodek a dopomóż nie powinno aby być przecinka? 😉
Też zdążyłam do domu przed burzą – z Zachęty – ostatnia solowa produkcja HUNT Tero Saarinena bardzo mi sie podobała choc żeby sie rozkręciło trzeba było doczekac do drugiej częsci – wideoprojekcje na ciele tancerza i taniec w stroboskopach robiły wielkie wrażenie i dawały doskonały efekt
Nic się Kierownictwo nie zna! 👿 To jest staropolska, nieskażona przecinkiem fraza, którą moi przodkowie jeszcze na Psim Polu wyli. Zabytek literapski, że tak powiem. I nie będą go nam żadne przecinki albo, nie daj Miodek, komy unowocześniać! 👿
O, gamzatti, i nie zauważyłyśmy się 🙂
Wracam z projekcji pięknego i wzruszającego filmu Monsaingeona o Dietrichu F-D, „Ostatnie słowa” – bo cykl rozmów został przerwany śmiercią artysty. Na wstępie BM powiedział, że kiedy poszedł z tym projektem do Arte, to mu się w nos roześmiali, i skomentował, że „jakby był zaprzyjaźniony z Mozartem, to by mu dali 26 minut i spytali, czy nie lepiej byłoby o Salierim”.
DFD wspomina, żartuje, opowiada eleganckie anegdotki o kolegach (że w czasie nagrania Tristana z Furtwaenglerem Flagstad robiła cichutko na drutach, po czym wstawała i dawała czadu, a mogła tak 24 godziny na dobę bez zmęczenia) i robi jedno zaskakujące zwierzenie : żałuje, że nigdy nie zaśpiewał z Toscaninim, bo czuje, znając jego nagrania (szczególnie zachwyca się… Wagnerem! a śpiewał go z Furtem!), że by się idealnie dogadali muzycznie.
I tylko raz ten elegancki, starszy pan, który w późniejszych ujęciach zaczyna powoli dogasać, wychodzi z siebie, troszkę podnosi głos i widać, że się trzęsie ze złości : kiedy mówi o… neo-reżyserach, rzecz prosta, o ignorantach, którzy nie mają pojęcia o utworze i, zamiast mu służyć, posługują się nim dla swoich egoistycznych celów.
O, wielkie dzięki za relację. Może kiedyś będzie możliwość zobaczenia tego…
A ja właśnie zapuściłam Święto pod batutą kompozytora. W rocznicę się należy.
Strasznie szybka ta interpretacja, nawiasem mówiąc.
hej 🙂
ciekawa historia z niniejszym blogiem – otworzylem go i jakis tekst ukazal sie na temat „Ruchu Muzycznego” (teraz nie ma go)……???
Za chwilę będzie, bo jeszcze go poprawiam.
Prosze wspomniec Stefana Kisielewskiego ..ora pro nobis. 🙂
Ale Kisiel był naczelnym „Ruchu Muzycznego” ponad 60 lat temu… A tu chodzi o czasy dzisiejsze, także zupełnie niewesołe 🙁
„Dla głosów i rąk” Szmytki to rzecz niestety rozczarowująca. Poziom tego „widowiska” nie odbiega od przaśności polskich sitcomów oraz kabaretów. Niskich lotów poczucie humoru (zapewne dla wtajemniczonych) przykryło to co najistotniejsze, czyli potencjał kompozytorski Jagody. Trudno było pohamować uczucie zażenowania.
Malsi – witam. Wielkie dzieło to na pewno nie jest, ale aż tak surowa wobec niego nie byłabym 🙂 I tak było to dzieło sztuki w porównaniu z produkcją Macieja Jabłońskiego z ostatniej Warszawskiej Jesieni…
Szanowna Pani Szwarcman!
Nie wiem czy Pani była na „Projekcie P”? Czy naprawdę widzi Pani coś pozytywnego w operze Szmytki? To satyra na muzykę współczesną, bez pomysłu i bez przemyślenia. Jestem przekonany że za kilka lat Szmytka będzie się wstydziła tej opery tak jak Nosowska piosenki „Teksański”. Chyba jedno i drugie dzieło powstało z braku pomysłu, a może z powodu „goniących terminów”.
Czy Pani była na operze Blecharza? Czy naprawdę Pani pozostała obojętna? Naprawde nie wierzę.
Wśród wszystkich oper z cyklu TERYTORIA tylko opera Blecharza jest godna zauważenia. Zauważenia i podkreślenia że to wybitne dzieło. Pozostałe próby stworzenia czegoś współczesnego to tylko próba oszukania że tworzy się coś nowego, coś na miare XXI wieku. Nie wiem dlaczego Pani jest tak uprzedzona do opery Blecharza. Zazdrość?
Chyba czas aby młodym, którzy mają coś do powiedzenia dać szanse. Mam tu na myśli zarówno kompozytorów jak i krytyków.
Kiepski gust ale i fatalna intuicja. Bez uprzedzeń do sztuki, bez zawiści.
Hi, hi- to samo pomyślałam o Jabłońskim w odniesieniu do „Dla głosów i rąk”- że, mimo wszystko, znacznie lepsze. Z Jabłońskiego musiałam wyjść w trakcie, nie dało się wytrzymać po prostu…
A, co do Blecharza- Pani wie, Pani Doroto, że jestem odmiennego zdania niż Pani, z całym szacunkiem- do mnie przemówiło jak najbardziej, przed Anną Radziejewską jak zawsze chylę czoła, a sama koncepcja Transcryptum przeznaczona jest chyba dla odbiorców, którzy podobne przeżycie traumy mają za sobą. W przeciwnym razie może być trudno poskładać to w całość. Ważne, trudne, ciężkie, dla mnie również dość osobiste. Na pewno nie pozostawia obaw, że było „pisane na kolanie”. Czekam na następne dzieła, pokładając w Wojciechu Blecharzu wielkie nadzieje na przyszłość, jako artyście konsekwentnym, wrażliwym i bardzo utalentowanym.
nie spoiwo – witam. Czy dlatego Pan tak deprecjonuje Szmytkę, by tym bardziej wywyższyć Blecharza? Podkreślam, że ŻADNEJ z tych propozycji nie uważam za wybitną, choć to, co zrobił Blecharz, opiera się na ładnym pomyśle przejścia przez teatr. Ale co tam jest poza tym? Jest parę etiud luźno się wiążących, w tym przerobionych z lekka parę wcześniejszych utworów, i już to ma być wybitne? A jeszcze „najlepsze z cyklu Terytoriów”? 😯 Lepsze od Curlew River, od Matsukaze, od Medeamaterial, od Lady Sarashiny i oczywiście od Qudsja Zaher (w tym ostatnim wypadku mam na myśli tylko muzykę)? Już nie mówiąc o innych polskich młodych kompozytorach – Dobromile Jaskot, Aleksandrze Gryce, Agacie Zubel, Aleksandrze Nowaku. No chyba Pan sobie żartuje. I jeszcze nazywa Pan to operą, choć jest to raczej ruchoma instalacja. Nie jestem uprzedzona, byłam otwarta i życzliwa, bo uważam Blecharza za zdolnego muzyka (piszę muzyka w ogóle, nie tylko kompozytora, bo mam w pamięci także jego sukcesy na polu muzyki dawnej)…
Co do traumy, o której pisze pannafortepianna – zapewniam, też przeżyłam w swoim życiu parę wielkich traum, w tym odejście osób najbliższych, i jakoś to nie miało wpływu na mój odbiór Blecharza (jakoś nie jestem w stanie nazwać i jego, i Szmytki produkcji „operami” czy „utworami”, stąd zresztą te tytułowe iwenty). Intencję rozumiem, ale o wiele lepsza do jej realizacji byłaby neutralna scenografia nie budząca żadnych innych konotacji (a w teatrze, jak wiadomo, ciekawi nas kuchnia teatralna, zwłaszcza tego największego teatru świata). To by już jednak było za drogie. Ale życzę Blecharzowi jak najlepiej, co nie znaczy, że muszę się bezkrytycznie zachwycać wszystkim, co nam przedstawia.
Aha, i jeszcze jedno: obraźliwych postów nie wpuszczam. Są jednak jakieś zasady moderacji. Jak dyskutować, to merytorycznie i na poziomie.
Agata Zubel – zgadzam się, tu można oddzielić muzyke od kiepskiego pomysłu na przedstawienie opery
Ale Qudsja Zaher? To chyba jakiś żart. Tam nie było ani muzyki, ani pomysłu, tam niczego nie było. Może 50 lat temu byłoby to coś współczesne ale w dzisiejszych czasach? Nie wierze że cokolwiek się tam Pani podobało, po prostu nie wierze.
50 lat temu grało się zupełnie inną muzykę 🙂
Qudsja też mi się oczywiście nie podobała w całości, abstrahując już od beznadziejnego libretta, to np. pomysł z tym „recytowaniem dzieci w szkole” uważam za chybiony. Ale było też wiele miejsc pięknych. Tyle że całość została skażona właśnie mętną treścią, więc niestety nic tu się nie da naprawić. Nad czym boleję 🙁
Qudsja Zaher to synonim pretensjonalności na granicy kiczowatego patosu. Tak jak „opera” Szmytki jest tylko budzącym niesmak kabaretem, zabrakło jedynie Tadeusza Drozdy wymachującego rękoma. A co do Blecharza, tak, może miało się wrażenie obcowania z instalacjami w Tate Modern, ale nie można mu odmówić ogromnej wrażliwości, klasy i odwagi.
Dla dania świadectwa różnym opiniom:
Uważam, że p. Blecharz pisał rzecz na kolanie, spacery były pozbawione wysycenia treścią, wątki się nie składały ( o co chodziło z tym pożarem i dlaczego przepadło bez śladu w dalszym ciągu? O czym były paprotki?) traumy nie było, było wrażenie obciachu i pretensjonalności. Jakiegoś napompowania. Czekam na lepszy utwór. Aha, ten na dwa akordeony wydawał się dobry. Ale opera to nie wiązanka niegdysiejszych kawałków. Troszkę p. Wojciech nie miał czasu. Panie Wojtku, mniej pseudo-ideologii, więcej dobrej roboty.
Jagoda Szmytka zrobiła rzecz spójną a miejscami prawdziwe dowcipną . Nie aspirowała, ale i tak powiedziała sporo: o potrzebie rozpoznania świata pomimo ograniczeń.
Mało? Jak na rzecz bez pretensji, wystarczy.
R.K – witam. Jestem, jak już można było się przekonać, bliższa takiej opinii. Paprotki też były dla mnie totalną zagadką… 🙂 Cóż, bardzo różnie można widzieć to samo, ale jeśli ktoś ma wytłumaczenie dla paprotek, to ciekawam 🙂
Przepraszam bardzo, naprawdę Szmytka „zrobiła rzecz spójną a miejscami prawdziwe dowcipną”? Co jest dowcipnego w topornych dowcipach budzących tylko wykrzywiony uśmiech politowania?! Miałem wrażenie uczestniczenia w jakimś prowincjonalnym teatrzyku opartym na niewyszukanym poczuciu humoru, kiepskim aktorstwie, tandetnej scenografii, brzydkich kostiumach z lat ’90tych – to wszystko zawiera się w słowach indolencja i paździerz. Muzyka była na odległym planie, zapewne jako dodatek do tej żałosnej pseudo-operetki. Apogeum pretensjonalności uzyskała autorka przy pomocy pseudofilozoficznych wynurzeń podawanych śmieszną i sztuczną angielszczyzną. Ale zaraz, chwileczkę, przecież najbardziej śmieszą ludzi dowcipy hermetyczne i z własnego podwórka, więc mnie nie może to chyba śmieszyć, bo przecież nie jestem aż takim elitarystą. Reasumując, brzydkie to było przedstawienie Szmytki, nieudolne, obnażające jakieś niedostatki wyczucia estetyki oraz dobrego smaku; poziom wrażliwości anachronicznej nastolatki, taki paradoks.
p.s. Pani Doroto, a po co Pani stawia paprotki na oknie? Żeby było ładnie i zielono?! 🙂
Po co ja stawiam, to zrozumiałe (akurat paprotki nie mam 😉 ), ale czy Wojtek Blecharz zrobił to, żeby było ładnie i zielono? Naprawdę? 🙂
„Nie aspirowała, ale i tak powiedziała sporo: o potrzebie rozpoznania świata pomimo ograniczeń.” – no niestety nic takiego nie powiedziała, a nawet chyba sama nie wie jaki świat miałaby rozpoznać, a ograniczenia są rzeczywiście duże…
Pani Doroto. Uważam, że ciekawym eksperymentem behawioralno-poznwczym byłaby jakaś polemika między Panią i Blecharzem, oczywiście zapisana i udostępniona. 😉
🙂
Ja do Blecharza nie mam nic, ale popolemizować zawsze można 😉 Kłopot w tym, że czasem naprawdę drogi ludzkiej percepcji są rozmaite i nie zawsze takie, jakie przewiduje autor. Wtedy możemy się tylko pięknie różnić 🙂
Dobranoc.
Ja nie sugeruję, że kieruje się Pani uprzedzeniami w stosunku do Blecharza ;), tylko wydaje mi się, że arcyciekawe są właśnie takie rozmowy oparte na wzajemnych róznicach. 😉 Bo to nudne tak sobie siedzieć przy kawce i sobie kadzić, poklepywać się po ramieniu i odczuwać mistyczne współistnienie 😉
Zgadzam się.
Dobrej nocy
Pan Malsi wydaje się być głęboko poruszony i silnie wierzący w spacer W. Blecharza.
Nie ma rady. Poza tym naprawdę sztuka nie jest od porównywania działa z dziełem.
Nie musi Pan pompować swojej wiary deprecjonując obiekt swojej niewiary.
Niestety, porównywanie a nie prezentacja przekazu pozytywnego dzieła jest głównym instrumentem nie tylko Pana, ale polskiej krytyki – powiem Panu, że grupy osób , o których trudno mi powiedzieć coś dobrego poza tym, że czasami znają się na rzeczy, a poza tym spieprzam od nich jak najdalej. Niech Pan doceni mądrość p. Doroty i nie nawraca jej na swoje.
Jeżeli po sprecyzowaniu różnic w opiniach nadal coś nas dzieli, w grę wchodzą elementy swoiste, bez których bylibyśmy klonami.
Niech Pan zapyta p. Wojtka dlaczego nie mógł przyłożyć się do roboty o zaserwował nam spacer zastępczy niejako w poszukiwaniu opery. Oczywiście, spaceru nie żałuję, wręcz powinien być stałą ofertą TWON. Ale bez kwadratów oczyszczających z traumy i naszych paprotek o wstrząsającym zapewne przekazie ( bajki ze snu i paproci?).
Z mchu i paproci 😛
Gdzieś jeszcze przeczytałam, że ten pan w białych gatkach, który robił wygibasy w tle za panią wiolonczelistką, symbolizuje tego męża, co zginął w pożarze. Nie domyśliłabym się…
Kwadraty, powiem szczerze, też mnie ubawiły.
A o tym, że TWON powinien regularnie oferować „tajemnicze spacery po teatrze”, cały czas myślałam 🙂 To takie wnętrza, że można by tam cały kryminał umiejscowić, w podchody się bawić… Pamiętam, jak w swoich początkach dyrektorowania Mariusz Treliński był tak zafascynowany tym wnętrzem, że za każdym razem robił nam konferencje prasowe w innych miejscach. Najlepiej było właśnie w tym okrąglaku – wielkiej malarni 🙂 Miło wspominam te czasy.
Żeby dostrzec żałość całego przedsięwzięcia Szmytki nie muszę automatycznie stawać po stronie Blecharza, nie należę do obozu tego drugiego, proszę mi uwierzyć 😉 Sam dostrzegam pewne niedostatki Transcryptum, lecz to „opera” Szmytki budzi we mnie uczucie żenady. Ja po prostu nie lubię obcować z paździerzem uniesionym do rangi sztuki wysokiej, tak samo jak nie lubię nieśmiesznych kabaretów, zapachu pieczonych kiełbas oraz pretensjonalności rodzącej się z bezrefleksyjności. Nie oszukujmy się, kabaret Szmytki jest toporny jak PRL, głęboki jak powieści Coelho i zabawny jak domowe przedszkole. Przykro mi.
I nie mam ambicji nawracania Pani Doroty, którą zresztą darzę ogromnym szacunkiem, mam w sobie jakieś pokłady pokory; jedynie wykorzystuję możliwości tego forum dla wyrażania tego co subiektywne i niekoniecznie przekonujące.
Poza tym wychodzę z założenia, że myślenie globalne jest o wiele mądrzejsze od myślenia lokalnego, i też to myślenie globalne sprzyja spojrzeniu na kabaret Szmytki oraz instalacje Blecharza w sposób jak najbardziej rzetelny. Dla przykładu, po maratonach w sztokholmskiej Kungliga Operan nie mam ochoty obcować z bylejakością, kiepskie kabarety mogę obejrzeć w TVP2, ale dzięki bogu nie mam telewizora.
A ja dzięki BLOGU nie mam telewizora.
Pisze Pan już trzeci to samo o Szmytce. Zalecam wojciechowe kwadraty dla zdjęcia traumy i powstrzymanie się przez jakiś czas od podróży.
Teraz serio: rzeczywiście bardzo Pan przejęty. Nic tu na to nie poradzimy, blog to nie posiada przy piwie. Przepraszam, że się wczuwam w gospodynię.
Co do traumy, nie wątpię że wszyscy, niestety, mamy jakieś za sobą, również te najcięższe. Miałam na myśli tylko konkretny sposób przetrawienia traumy, który został zobrazowany w Transcyptum. Do mnie to akurat bardzo trafiło, a do innych nie musiało i chyba na tym polega sztuka m.in., że jest róznie odbierana.
@pannafortepianna
tak, bo w odbiorze sztuki przydaje się też empatia.
Tu trafił Pan w sedno. Dlatego współczuję krytykom ( są wyjątki, ukłony dla p. Doroty) , bo serducha mają wyschnięte na rzecz połączeń mózgowych ( pamiętajmy, że autostrad w nas mało).
Biedaki przy władzy nazywania. Od radia do prasy ( są, są wyjątki). Generalnie sucho i niegościnnie.
RK zlikwidował kropkę między literkami, więc znów trafił do poczekalni. Nie wdaję się już w potyczki słowne, bo wydaje mi się, że wszystko już zostało powiedziane 🙂 Pozdrawiam wszystkich.
@RK
Mogę napisać nawet czwarty raz, w końcu nikt nie poświęcił dziełu Szmytki tak dużo czasu, miejsca i emocji jak ja. Bardzo się przejąłem, ale skoro insynuuje Pani/Pan, że nie warto…. „Posiada przy piwie” – dobrze ujęte, może to jest właściwy sposób na obcowanie z tym metafizycznym dziełkiem. Wierzę. Pzdr.
Tak jest , insynuuję, że blog ma swoją pojemność i jest już dużą korzyścią, jeśli się na nim dogadamy co do różnic. Dalsze ucieranie poglądów jest łatwiejsze np. przy piwie. Ponieważ go tu nie ma, musimy się rozstać bez satysfakcji nawrócenia kogoś na swoje. Proszę bardzo, jeśli Pan potrzebuje może Pan pisać tyle razy ile chce to samo lub ile Gospodyni pozwoli. Argumentów więcej nie będzie, ale Pana emocji z pewnością. Może kwadracik?
To jest fajne!
Pozwolę sobie napisać kilka słów o nowym sezonie TW-ON. Chciałbym zacząć od tego, iż niezmiernie dziwne jest to, że dyrektor muzyczny – w końcu najważniejsza osoba po dyrektorze naczelnym w teatrze muzycznym – nie pojawia się na konferencji prasowej zapowiadającej nowy sezon. Pewnie nie miał za dużo do powiedzenia – w nowym sezonie dyryguje tylko Don Carlosem i dwoma koncertami, co jak na szefa zespołu to beznadziejnie mało. A poziom muzyczny jaki jest to każdy może usłyszeć – orkiestra TW-ON jest jedną z gorszych w kraju. Z zapowiadanych premier operowych bronią się tylko Diabły z Loudun. W końcu dawno ich nie słyszeliśmy, a poza tym mamy przecież jubileusz kompozytora. Premiera dwóch jednoaktówek wydaje się jedynie kaprysem dyrektora artystycznego, który ma POMYSŁ na Zamek Sinobrodego. Lohengrin to ciekawa propozycja, tylko nie wiem co miałoby polską publiczność ściągnąć do teatru na ten tytuł (już widzę te gorączkowe rozdawanie wejściówek, żeby chociaż jako tako pokryć widownię). Moby Dick też się nie broni. Moim zdaniem to przesada rok po roku robić prapremierę na dużej scenie. Tak więc, gdzie te opery, które stanowią żelazny repertuar? Gdzie Rossini, Donizetti, Bellini, Verdi, Mozart? Gdzie muzyka francuska? Dlaczego nie przejrzeć i nie próbować rehabilitować oper zapomnianych kompozytorów polskich jak Noskowski, Żeleński czy Różycki? Tym bardziej, że mamy Łukasza Borowicza? Pytań jest wiele, odpowiedzi mało. Może szanowna Pani Kierowniczka będąc na konferencji dowiedziała się nieco więcej.
A cóż ja mogę powiedzieć, Wojtku. Noskowski, Żeleński czy Różycki nie leżą w zakresie zainteresowań dyrektorów. Reszta wymienionych podobnie. Z Verdiego będzie tylko koncertowe wykonanie Attili.
Z drugiej strony akurat przeciwko premierze Jolanty/Zamku Sinobrodego nic nie mam, wręcz przeciwnie, Jolanta była u nas grana tylko koncertowo w Filharmonii, a Zamek jest genialny. Lohengrin – dlaczego nie? Od czasu do czasu jednak warto coś nadrobić z dziedziny wagnerowskiej, w której jesteśmy strasznie zapuszczeni. Ale tak, brakuje wielu rzeczy, które byłyby się bardzo przydały w repertuarze.
Problem z naszą operą jest taki, że nawet z szeregowych spektakli to za bardzo nie ma na co pójść, bo przecież dla dyrekcji liczą się tylko tytułowe iwenty. Szeregowe spektakle są traktowane po macoszemu, większość ma bardzo słabą obsadę i przypadkowego dyrygenta. Brakuje inscenizacji tradycyjnych, stonowanych, doskonale granych i śpiewanych. Nie takich jak Traviata czy Turandot Trelińskiego, których po jednym obejrzeniu ma się dosyć. Jeśli chodzi o Lohengrina to oczywiście nie mam nic przeciwko temu tytułowi, tym bardziej, że podobno inscenizacja jest bardzo udana. Chodzi mi o to, że powinno brać się pod uwagę publiczność, ponieważ jak znam życie ta inscenizacja będzie miała bardzo krótki żywot. Tym bardziej, że nie ma nazwiska, które ściągnęłoby publiczność do teatru. W tym przypadku publiczność polska jest bardzo podobna do amerykańskiej, dla której właściwie ważni są tylko śpiewacy.
No i tu mści się brak szefa muzycznego. Kiedy był Kaspszyk, to zawsze powtarzał, że dzień powszedni spektaklu ma być tak samo ważny jak święto premiery. I rzeczywiście wówczas idąc na szeregowe przedstawienie zwykle można było nie obawiać się o poziom. Montanaro – ależ to po prostu kpiny, facet przyjeżdża dwa razy w sezonie i jest szefem muzycznym. A zarabia pewnie odpowiednio więcej, bo jest zagraniczny. To jest żenada.
http://www.teatrwielki.pl/fileadmin/user_upload/galeria/PROMOCJA/13_14.pdf
a tam
„Szanowni Państwo,
sezon 2013/2014 jest prawdziwym wyzwaniem, zarówno dla
zespołów Teatru Wielkiego – Opery Narodowej oraz Polskiego
Baletu Narodowego, jak i dla warszawskiej publiczności. ”
Święte słowa Pana Dyrektora Dąbrowskiego – to prawdziwe wyzwanie dla warszawskiej (i nie tylko) publiczności.
Na otarcie łez pozostaje „Jolanta”, którą będzie dyrygował Maestro Gergiev!
No i to pewnie kosztuje połowę całego sezonu… 😉
Jak to kosztuje połowę całego sezonu, to co to za sezon.
Ale pewnie nie tak dużo – bo to inscenizacja, którą w Mariinskim zrobił p. Treliński. Może Rosjanie odsyłają nam to w ramach rękojmi 🙂
To jest w połowie ta inscenizacja, bo tylko Jolanta była w Maryjskim (tam towarzyszyła jej druga rosyjska jednoaktówka, Aleko Rachmaninowa).
A co do kasy, mam na myśli to, co Gergiev pobierze… 😉
Drogi Klakierze : maestro Gergiew wpadnie na pięć minut przed premierą, odwali typową dla siebie chałturę i zniknie.
Z Woytkiem zgadzam się w tym samym punkcie, co Pani Dorota : w kwestii kierownika muzycznego. Jedynym powodem istnienia takiej instytucji jak opera jest muzyka. Gdyby nie te partytury, nikt by tego gmachu nie budował i nikt by tam nie wchodził. Dlatego też naczelną osobistością artystyczną takiej instytucji powinien być muzyk.
Powtarzanie tej oczywistości jest naturalnie strasznie nudne, ale odkąd pewien… muzyk oświadczył niedawno (w odniesieniu do innej instytucji muzycznej), że koncepcja taka to „przeżytek”, okazało się raz jeszcze, że uparte przypominanie, iż 2+2=4, stanowi pilną konieczność.
Nie mogę się natomiast zgodzić z Woytkiem co do Jolanty/Zamku i Lohengrina. Zestawienie tych akurat jednoaktówek jest nieco zaskakujące (ich naturalnymi partnerami byłyby raczej… balety: Dziadek do orzechów, który był scenicznym bliźniakiem Jolanty i Cudowny mandaryn), ale to kwestia drugorzędna, najważniejsze, że te dwa dzieła pojawią się na warszawskiej scenie, szczególnie Zamek.
Co do Lohengrina natomiast – podejrzewam raczej, że będzie to kasowy przebój, jeżeli oczywiście dopisze realizacja. Bardzo mnie ucieszyła obecność w obsadzie kilku polskich śpiewaków, którym czym prędzej należało dać okazję do zmierzenia się z tym repertuarem. Lohengrin to jedno z największych arcydzieł sceny muzycznej czterech stuleci, grane nieustannie na całym świecie, i jeżeli coś tu niepokoi, to jedynie… skromna liczba przewidzianych przedstawień.
Panie Piotrze, Woytek i Wojtek to dwie różne osoby 🙂
Oj, sorry: czy Pani czarodziejska różdżka może ten literowy nietakt poprawić? Jakoś mi tak wrosło, że o operze to Woytek!
Merytorycznie: ja się nie zgadzam, że w operze liczy się tylko muzyka. Elementu teatru nie można lekceważyć. Rzecz tylko, by komponenty były właściwie wyważone. Bez muzyki nie ma opery w ogóle, ale bez teatru jest tylko jej wykonanie koncertowe.
Co do Lohengrina. Chyba ma Pan Panie Piotrze zbyt dobre zdanie o polskiej publiczności. Lohengrin to kasowy przebój, ale nie w Polsce. U nas nawet gdyby w obsadzie był Kaufmann to widownia świeciłaby pustkami. Dam przykład Janacka. Jak wiemy jest to kompozytor szalenie popularny na świecie. W Teatrze Wielkim bardzo udana inscenizacja Katii Kabanowej z wybitną rolą Chodowicz i pod batutą Hanusa zapełniła tylko premierowe przedstawienie. Kolejne miały problem z zapełnieniem połowy widowni. Podobnie było ze Sprawą Makropulos, która była hitem na festiwalu w Salzburgu. Jeśli chodzi o Zamek. Przecież był grany w 1999 r. w inscenizacji, o ile się nie mylę, Kijowskiego. Tak więc, nie jest tak, że jest to całkowicie nieznane dzieło w Warszawie. Wydaję mi się, że lepiej byłoby zrobić jakąś przyzwoitą premierę Strasznego Dworu. Po prostu, moim zdaniem, w jakiś sposób trzeba wsłuchiwać się w gusta widowni.
Chyba się nieprecyzyjnie wyraziłem: nie chciałem bynajmniej powiedzieć, że „w operze liczy się tylko muzyka”, ale to dokładnie, co Pani powiedziała: że „bez muzyki nie ma opery w ogóle”. Podobnie, jak nie ma Szekspira bez poezji Szekspira (choć dzisiaj właśnie słowo szekspirowskie się lekceważy, lub wręcz wyrzuca, po czym się daje na afiszu jego nazwisko, co jest jawnym oszustwem). Opera ma teatr wpisany w kod genetyczny, pytanie tylko, jaki teatr – ale nie otwierajmy jeszcze raz tej samej rozmowy, gdzie zasadniczo jesteśmy zgodni.
Rzecz w tym, że skoro to muzyka jest podstawą istnienia gatunku, nie tylko jego najbardziej specyficzną materią, tą, która go odróżnia od innych form teatralnych, ale do tego jeszcze najtrudniejszą w praktycznej realizacji, władzę artystyczną w teatrze operowym winien sprawować muzyk. To jedyne zdrowe i sensowne rozwiązanie, sprawdzone niezliczoną ilość razy.
Myślę, że porównanie Wagnera z Janaczkiem, jakiego dokonuje Wojtek, to jednak przesada. Janaczek jest istotnie grany wszędzie, ale – wedle statystyk z sezonu 2011/2012, żeby nie ich fałszować rokiem jubileuszowym – jednak czterokrotnie rzadziej niż Wagner (ca 800 do 200 przedstawień wszystkich dzieł razem). Publiczność światowa odkryła Janaczka stosunkowo niedawno (od lat 1960, a szeroka fala ruszyła pod koniec lat 70.), podczas gdy Wagnera słucha nieustannie od ponad stu lat, i zresztą w Polsce słuchała go również – ale przed wojną. Jest z nim znacznie bardziej osłuchana, także dzięki płytom, które odegrały tu olbrzymią rolę.
Nie twierdziłem też wcale, że Zamek nie jest znany w Warszawie. Czy jednak naprawdę uważa Pan, że gust polskiej publiczności ogranicza się do Strasznego Dworu? Uczestniczyłem niedawno w wykonaniu koncertowym opery Bartoka w Poznaniu, gdzie nie grano jej od 40 lat. Mieliśmy wszyscy duszę na ramieniu – ale publiczność przerosła nasze najśmielsze nadzieje. Skończyło się bardzo długą, stojącą owacją. Może na drugą salę już by nie starczyło, ale jeżeli utwór ten pojawi się teraz na afiszu Teatru Wielkiego w Poznaniu, to publiczności nie zabraknie. Tak, jak nie brakuje jej tam na wieczorze Strawińskiego.
Gust publiczności trzeba cierpliwie kształtować, wystawiając ją na coraz trudniejsze próby – pod warunkiem, że robi się to stopniowo i długodystansowo, a nie na zasadzie „błysnęło, zawrzało i zgasło”, ptaszek w raporcie i szlus. Trzeba budować repertuar, oswajać z nim zarówno rodzime obsady i zespoły – jak publiczność.
Robię zakład, że ze sprzedażą biletów na Lohengrina większych trudności nie będzie. Co nie znaczy wcale, że nieobecność (całkowita lub częściowa) w repertuarze tak wielkiego teatru – tych wszystkich nazwisk, które Wojtek wymienił (a do których można by jeszcze kilka dopisać) nie jest niepokojąca.
Mnie trochę zadziwia, że rzekomo budżet TW-ON ma być największy w historii, a jednocześnie wystawionych zostanie tylko 13 (słownie: trzynaście) oper, przez cały sezon. W Operze Wrocławskiej tymczasem, w samym tylko październiku, będzie można obejrzeć/posłuchać różnych tytułów… osiemnaście. Już wcześniej mało mnie dziwiło, że OW wyprzedza TW-ON w rankingach teatrów operowych, ale teraz nie dziwi mnie to już zupełnie.
Rzekomo duży budżet wiąże się też ze wzrostem cen biletów o 10%. Dyrektor Dąbrowski twierdzi przy tym, że są to i tak nadal jedne z najtańszych (jeśli nie najtańsze, nie pamiętam dokładnego stwierdzenia) bilety do opery w Europie. W opozycji stawia drożyznę w Covent Garden (mówiąc, że u nas nie ma biletów za 200 funtów oraz że rzekomo nie są to tam wcale najdroższe miejsca). Tymczasem w ROH w nowym sezonie ceny biletów zaczynają się od… 3 funtów (ok. 15zł, ergo trochę taniej niż 27,50), najdroższe w większości ceny 200 funtów nie przekraczają, a i jakość wykonania, którą za tę cenę otrzymamy, też jakby inna. Poza tym Brytyjczycy nie zarabiają przecież w złotówkach, gdyby zatem porównać to z zachowaniem proporcji, wyszłoby, że ichnie bilety są dla nich tak drogie, jak dla nas bilety, których ceny zaczynałyby się od 6 (słownie: sześciu) złotych (uproszczony rachunek ceny biletu w stosunku do średniej krajowej).
Stąd też moje zastanowienie budzi fakt, gdzie ten – tak ponoć duży – budżet się rozpływa. Czyżby dyrekcja już rezerwowała w nim środki na nowego dramaturga (a może i nowe kostiumy+dekoracje), po tym jak ludzie z MET zobaczą w Warszawie „Jolantę” w reżyserii Trelińskiego? Wszak już w Brukseli podobny przypadek miał miejsce 🙂