W Dzień Dziecka – film dziecka

Odkąd dostała kamerę w prezencie jako mała dziewczynka, Stephanie Argerich filmuje swoją legendarną matkę. „Po co to robisz?” – pyta z czułością Martha. Stephanie nie odpowiada, tylko filmuje dalej. Te filmy z różnych okresów życia, jak również archiwalia, włączyła do Bloody Daughter, wzruszającego filmu nie tylko o matce, ale o całej swojej skomplikowanej rodzinie.

Tytuł pochodzi zresztą od określenia, jakie jej nadał ojciec Stephen Kovacevich, amerykański pianista mieszkający w Londynie. Sam je zresztą tłumaczy – także wyraża poprzez nie swoją miłość do córki. Rodzice Stephanie nie mieli ślubu (dlatego nosi ona nazwisko matki), rozstali się, gdy miała ona dwa latka, więc za świadomego życia nigdy nie mieszkała z ojcem. Co więcej, przez niedopatrzenie w metryce Stephanie zostało wpisane „ojciec nieznany” – odkąd dziewczyna to odkryła, prosiła ojca, by ją uznał. Jednak do dziś tego nie zrobił, bo nie znosi biurokracji…

Jest w filmie scena, gdy Kovacevich przyjmuje u siebie wszystkie swoje dzieci. „Ma czworo dzieci z trzema kobietami, z żadnym z nich nie mieszkał. To sami synowie, ja jestem jedyną córką” – komentuje Stephanie. Mówi też trochę złośliwie, że są trzy sprawy, której jej ojciec kocha najbardziej: Ludwig van Beethoven, piękne kobiety i taramosalata. Z drugiej strony podoba się jej uporządkowany tryb życia ojca, stwierdza, że może gdyby z nim mieszkała, także udałoby się jej w życiu zaprowadzić jakiś ład. Bo trudno go doprawdy zaprowadzić będąc przy Marcie.

A Stephanie to najmłodsza i najukochańsza córeczka Marthy, z czym łączyły się w dzieciństwie specjalne przywileje, np. matka musiała na dobranoc całować córeczkę 17 razy w lewą stopę. Dziecko chowało się ze starszą o cztery lata przyrodnią siostrzyczką Annie, urodzoną w małżeństwie Marthy z Charlesem Dutoit. Dom był otwarty, coraz to ktoś pomieszkiwał, głównie młodzi artyści; pierwszym mężczyzną, który występował przez Stephanie w roli taty zastępczego był kolejny pianista, Michel Beroff, o którego była potwornie zazdrosna, ale jednak żałowała, gdy odszedł.

Osobną sprawą jest historia jej najstarszej siostry Lydy, z pierwszego, młodzieńczego małżeństwa Marthy z Robertem Chenem, którego poznała w Nowym Jorku. Wróciła do Szwajcarii, urodziła dziecko i zostawiwszy je pojechała do Brukseli przygotowywać się do konkursu (jak sama dziś mówi, sytuacja ją przerosła). Awantury między ojcem dziecka i babką, czyli matką Marthy, która została oskarżona o kidnapping i w związku z tym Marcie zostało odebrane prawo opieki nad dzieckiem, skończyły się dramatycznie, ponieważ, jak się okazuje, mała Lyda spędziła dużą część dzieciństwa bynajmniej nie z ojcem, lecz najpierw w domu dziecka, potem w rodzinach zastępczych. Potem dopiero zajął się nią ojciec, ale ostatecznie wybrała matkę. Historia, z której można by stworzyć dramat.

Film w niemałej części rozgrywa się w Warszawie – pamiętamy parę lat temu na ChiJE, jak Stephanie chodziła za nią z kamerą krok w krok. Tu mamy i dworzec, na którym wita ją uściskiem – kto? Oczywiście Stanisław Leszczyński. Mamy próbę z Sinfonią Varsovią i Jackiem Kaspszykiem w auli pamiętnego Technikum Kolejowego, fragment koncertu i potem scenę z rozdawaniem autografów, gdzie przewija się parę znajomych twarzy, w tym pewien charakterystyczny meloman, niewysoki siwy pan, który zawsze robi zdjęcia. A potem jest wyjście na Jasną – pamiętam dokładnie ten moment, bo tam stałam z boku – i w kadr załapuje się 60jerzy

Jest też podróż do Japonii, gdzie widzimy to, o czym dotąd większość z nas miała okazję tylko słyszeć: legendarną tremę Marthy przed występem. Jest też wizyta w Buenos Aires, o którą Stephanie uprosiła matkę. Ta pokazuje jej park, w którym ojciec robił jej większość zdjęć z dzieciństwa (park, nawiasem mówiąc, jest niesamowitą kociarnią); razem oglądają zdjęcia i dokumenty. Ciekawe – mówi Stephanie – że z żadną ze swych córek Martha nie mówiła w swoim ojczystym języku – hiszpańskim (ale wszystkie znają ten język). Rozmawiają głównie po francusku.

W jednej z ostatnich scen, niezwykle ciepłej i „babskiej”, wszystkie córki siedzą z matką w ogrodzie na kocu, malują sobie nawzajem paznokcie i rozmawiają o przemijaniu. Kręci się tam też synek Stephanie – film zaczyna się zresztą po hitchockowsku od trzęsienia ziemi, jakim jest scena porodu (i obecność przy niej Marthy). „Odkąd sama zostałam mamą, lepiej rozumiem różne rzeczy, ale czasem czuję się, jakby role się odwróciły i to ja mam bardziej opiekuńczy stosunek do mojej matki” – wyznaje.

Filmuje matkę wciąż z bliska, jakby chciała przez to zgłębić jej duszę. Mówi o tym pod koniec filmu: „Od lat wypełniam kadr filmu jej włosami, twarzą, oczami”. Jej siostra Annie wyznaje z kolei, że dla niej fetyszem u matki były włosy i duże palce u stóp. Obydwie młodsze córki spędziły dużą część dzieciństwa pod fortepianem. Żadna nie zajmuje się muzyką. Tylko najstarsza, Lyda, gra na altówce. Tego pilnował jej ojciec – żeby nie grała na tym samym instrumencie, co matka.

I wciąż rozbrzmiewa muzyka. Piękny film. Szkoda tylko, że dziś w kinie „Kultura” obejrzało go w sumie zaledwie pięć osób… Malutka zapowiedź tutaj. Filmu nie ma w sieci, ale jest inny: tutaj i tutaj. A na deser ciekawostka: rozmowa pianistów, którzy po latach, choć od dawna nie są razem, wciąż są w dobrej komitywie.