Kola i kwintet

Po południu trochę młodzieńczo rozwichrzonej pianistyki, wieczorem dawka miłej, eleganckiej kameralistyki.

Kola, czyli Nikolay Khozyainov (czy, jak inni wolą, Nikołaj Chozjainow), dał koncert nierówny, z momentami lepszymi i gorszymi. Wciąż mamy poczucie, że to wielki talent, ale też jeszcze wiele mu brak. Ma dopiero 21 lat, więc może jeszcze wszystko pójść w pozytywną stronę. Oby.

Na początek śliczne bawidełko: Sonata D-dur Haydna, przy której młodziutki pianista miał z pewnością dużo zabawy. Trochę to też takie popisywanie się, jakie to niby łatwiutkie, ale trzeba przyznać, że z dużym wdziękiem i pięknym dźwiękiem. Potem przyszła część chopinowska i widać, że chyba trochę się chłopak stremował: w Balladzie F-dur było trochę „sąsiadów” (choć ogólnie koncepcja w porządku). Natomiast bardzo mi się podobały Mazurki op. 7, „folkowe”, z przytupem, albo z zadumą w tych kujawiakowatych. Ładnym też dźwiękiem zagrał Barkarolę, było tam tyle płynięcia, ile trzeba, tylko może napięcia nie do końca trafnie rozłożone.

W drugiej części Liszt – najpierw delikatny Liebestraum, a potem Sonata h-moll. Zaczął „metodą Richtera” (opisaną przez niego samego: odczekać spokojnie minutę i kiedy publiczność zaczyna się zastanawiać, czy nic się nie stało, zagrać początkowe, ciche oktawy) i to mnie ujęło. Znakomite, diaboliczne były fragmenty szybsze (to swoją drogą robi szczególne wrażenie, jak chłopak o urodzie barokowego aniołka wydobywa z muzyki diabelskości) i wtedy jakby pojawił się cień tego Koli z konkursu, od Sonaty b-moll… Niestety jednak w częściach lirycznych, spokojniejszych ma on ten mankament, który tu niedawno wytknęłam Khatii Buniatishvili: dynamika „tarasowa”, płaska, jak cicho, to cicho, bez niuansów i kształtów frazy. Czegoś było brak. Jednak muzyka to mowa i takie granie to jakby mówić na jednym tonie – zanudziłoby się wszystkich.

Ale ostatecznie efekt był duży, publiczność entuzjastyczna, a że chłopak lubi grać, to oczywiście nie był to jeszcze koniec. Najpierw zatem ulubiona „mozartowska” fantazja Liszta, potem – niespodzianka – Preludium 3 Gershwina, następnie dobranocka – Clair de lune Debussy’ego, ale po niej jeszcze cyrkowy Galop chromatyczny Liszta (ale Cziffra to to nie był…).

Wieczorny koncert wypełnił występ międzynarodowego, niemiecko (skrzypaczka Lena Neudauer) – argentyńsko (pianista Nelson Goerner) – polskiego (altowiolistka Katarzyna Budnik-Gałązka, wiolonczelista Marcin Zdunik i kontrabasista Janusz Widzyk) kwintetu. W pierwszej części Kwintet Es-dur op. 17 Józefa Nowakowskiego, starszego o 10 lat kolegi Chopina z klasy Elsnera, na temat którego Fryc oczywiście wyzłośliwiał się w listach, jak to on, ale jednak z życzliwą nutką. Utwór, powstały w roku 1833, jest jeszcze po części klasyczny (I część), ale też nieśmiało romantyczny – część trzecia zwana Romance przypomina nokturny Fielda. Finał oparty jest na wesołym „myśliwskim” temacie, bardzo czepliwym – nuciłam go sobie przez przerwę.

Pięknie grał ten nie grający przecież ze sobą stale zespół, z wielką kulturą dźwięku i współpracy wzajemnej, ale samego siebie przeszedł Goerner. Niby nie wychodził na pierwszy plan, ale przyciągał uwagę. Podziwiało się wszystkich, jednak w sumie najbardziej jego. Kwintet „Pstrąg” Schuberta zagrany w drugiej części, jeden z najpogodniejszych utworów tego kompozytora, był po prostu rozkoszny. A na bis rozmarzyliśmy się jeszcze przy powtórzonej Romancy Nowakowskiego.