Z Aimardem na pierwszym planie

Najpierw trzy osoby na estradzie, potem siedem, potem trzynaście (plus dyrygent), wreszcie cała Chamber Orchestra of Europe. Wszystkie te składy łączyła osoba pianisty Pierre’a-Laurenta Aimarda. Niestety, można by dodać.

Aimard ma wysoką reputację już odkąd Boulez zaczął go wspierać jako obiecującego dwudziestolatka. Na muzyce współczesnej zrobił karierę, nawet sam Ligeti dedykował mu niektóre ze swych wspaniałych etiud, które wykonywał także na Warszawskiej Jesieni. Prawykonywał wiele utworów, kierował kilkoma festiwalami. Podpisał kilka lat temu kontrakt z Deutsche Grammophon i zaczął poszerzać repertuar o rzeczy bardziej klasyczne. Nagradzana jego płyta z Kunst der Fuge Bacha okropnie mi się nie podoba, a i rzeczone etiudy Ligetiego wolę w innych wykonaniach. Aimard ma tendencję do zamazywania pedałem i do nijakiej ekspresji. To wyszło i dziś.

Sam program był w pierwszej części ogromnie ciekawy. Najpierw dzieła dwóch z tegorocznej festiwalowej Wielkiej Czwórki. Kontrasty Bartóka (1938) są o 12 lat późniejsze od Concertina Janáčka, ale łączy je twórcze podejście do muzyki ludowej krajów pochodzenia kompozytorów. Kontrasty (tutaj i tutaj) w częściach skrajnych są zdecydowanie taneczne: pierwsza to marsz zwany verbunkos, trzecia – skoczny, żartobliwy sebes. Ale mnie w tym utworze najbardziej bierze zupełnie niefolkowa środkowa część, której zwłaszcza początek jest kompletnie niepodobny do niczego – w pierwszym z linków od 5’31”. Z kolei utwór Janáčka, bardzo typowy dla jego stylu, jest wyrazem nostalgicznej, niepokojącej melancholii rodem z Moraw, choć bez konkretnych cytatów. Niestety w obu utworach Aimard był tym najsłabszym ogniwem…

Kolejny utwór, Kammerkonzert Ligetiego (tutaj pierwsza część, są i dalsze), Aimard po prostu poprowadził jako dyrygent, tym bardziej, że fortepian nie ma tu roli wiodącej. Może dlatego to zabrzmiało lepiej? To dźwiękowe chmury typowe dla muzyki Ligetiego z przełomu lat 60. i 70. – jak dla mnie bardzo piękne i zdumiewają mnie komentarze pod filmikiem… ale to tak jak z Lutosławskim, albo nie dajesz rady polubić, albo zakochujesz się w tym – obojętnego na tę muzykę nie ma.

W drugiej części był Koncert fortepianowy G-dur Mozarta (jeden z moich ulubionych), już z całą orkiestrą. Wykonany został zwyczajnie nudno. Aimard hołduje koncepcji, że Mozarta trzeba grać cały czas takim samym dźwiękiem, cały czas mezzo piano i cały czas bez wyrazu. Na dodatek, mimo że grał siedząc twarzą do orkiestry, nie nawiązywał z nią żadnego kontaktu, wszystko padło na pierwszą skrzypaczkę, która robiła, co mogła. Bisów nie było.