Mercedes wśród orkiestr

Jakość Royal Concertgebouw Orchestra jest powszechnie znana, ale usłyszenie jej na żywo jest nieporównywalne. Program zagrała tu niby w miarę lekki i przyjemny, a pokazała się ze wszystkich stron. Szczególnie dla nas miłe było wykonanie Lutosławskiego.

Muzyka żałobna to całkiem inna jakość w wykonaniu TAKICH smyczków, o ciepłym, intensywnym, aksamitnym wręcz brzmieniu. Sam miód po prostu. Ile jednak znaczą instrumenty (choć oczywiście także ci, którzy tych instrumentów używają)…

Cała orkiestra była już obecna w drugim punkcie programu, jakim był III Koncert fortepianowy Bartóka. To dzieło bardzo pogodne, z lekką nutką nostalgii za ojczystą muzyką, jeśli się pamięta, że kompozytor przebywał wówczas na emigracji w Stanach Zjednoczonych i umierał już na białaczkę. Koncert ten udało mu się jednak ukończyć (w przeciwieństwie do altówkowego), pozostało tylko kilkanaście ostatnich taktów do zinstrumentowania, co bez specjalnych kłopotów zrealizował jego uczeń Tibor Serly. Węgierski w charakterze temat pierwszej części, druga część rozpoczynająca się trochę jak beethovenowska Pieśń dziękczynna uzdrowionego, w środku wybuchająca poranną ptaszarnią, wreszcie skoczny finał. Jednak i pianista – bardzo zresztą przyzwoity, czyli Yefim Bronfman – i orkiestra oszczędzali się trochę, grali wszystko w sposób łagodny i wyciszony, a przecież przydałoby się więcej zadziorności wniektórych wejściach instrumentów dętych czy też w rzeczonej ptaszarni. Bis pianisty też był bardzo delikatny – Etiuda F-dur Chopina op. 10 nr 8, troszkę tak „po damsku” zagrana, co zaskakiwało w związku z jego posturą…

W drugiej części koncertu dopiero orkiestra pokazała, co potrafi. Wyciąg z obu suit z baletu Romeo i Julia Prokofiewa zawierał pasję, liryzm, walkę, rozpacz. Dawno nie słyszałam tak intensywnych emocji w tym zbanalizowanym już przecież utworze. Trudno było po tym ochłonąć; trochę pozwolił na to bis, którego niestety nie zidentyfikowałam…

Teraz zaczyna się istna parada dyrygentów: po kolei – Marek Janowski, Mariss Janssons, Simon Rattle… a w poniedziałek znów Esa-Pekka Salonen. Będzie czego słuchać, oj, będzie…