Pierwsza włoska Wratislavia

Zdania są bardzo podzielone. Moje też nie jest jednoznaczne: wśród tych paru wydarzeń, z którymi się zetknęłam, były piękne, ale też średniej jakości bądź wręcz skandaliczne. Giovanni Antonini nigdy wcześniej nie organizował festiwalu – i to widać. Ale byli i zachwyceni, więc może spocznie na laurach? Oby nie, bo nie będę miała po co przyjeżdżać…

Skandaliczne było dzisiejsze wydarzenie popołudniowe, czyli koncert „Kosztujmy z kielichów radości – Włochy wina i śpiewu”. Co do śpiewu, sopranistka Gemma Bertagnolli może i kiedyś była niezła, ale najlepsze lata ma już za sobą. Lepiej wokalnie prezentował się baryton Furio Zanasi. Natomiast pianista i zapowiadacz Giovanni Bietti po prostu odstawiał chałturę i pogadankę jak w prowincjonalnym domu kultury. Całość poświęcona była operowym i pieśniowym toastom, od Rossiniego i Verdiego po oczywistego Offenbacha (wykonanego po prostu ordynarnie). Ciężkie dowcipasy. Po koncercie degustacja. Ale dodatkowo zdumiewające było to, że rzecz miała miejsce w synagodze, która co prawda od czasu remontu stała się również salą koncertową, jednak na miłość boską, z takim repertuarem, i to w dzień po Jom Kipur… Jedynym usprawiedliwieniem mogłoby być, że organizatorzy zapłacili gminie duże pieniądze, ale – moim zdaniem – to też żadnym usprawiedliwieniem by nie było. Nie wszystko należy robić dla pieniędzy, noblesse oblige.

Wieczorem w Filharmonii z kolei z lekka zbulwersował mnie Giovanni Sollima – niezły wiolonczelista i kompozytor; jego koncert wiolonczelowy Folktales był nawet zabawny w swym eklektyzmie, ale jako solista jest showmanem w typie cyrkowym; ten cyrk uwydatnił się zwłaszcza w aż trzech bisach. Było dużo młodzieży i była przeszczęśliwa – stojak, gwizdy, piski, te rzeczy. Jednak takie występy zupełnie nie pasują do Wratislavii.

Za to Sinfonia Luciano Berio nic się nie zestarzała przez te 45 lat od powstania. Była chyba jednym z pierwszych utworów postmodernistycznych w czasach, gdy jeszcze zupełnie inna stylistyka królowała, i pamiętam, jak wielkie wrażenie zrobił na mnie ten utwór, zwłaszcza owa słynna trzecia część, czyli kolaż wplatający w Mahlera Ravela, Debussy’ego, Beethovena, Straussa – przeczuwałam wówczas, że raczej w taką stronę muzyka pójdzie. Ten wybór na zakończenie tej „włoskiej” Wratislavii wydał się trafny.

Ale z tego, co ludzie opowiadają, było na tym festiwalu bardzo nierówno. Zresztą różne koncerty różnym osobom się podobały lub nie podobały. Jedni znajomi byli aż dwa razy (te drugie razy – poza Wrocławiem) na koncercie Collegium Cartusianum z muzyką Schuetza i Giovanniego Gabrielego oraz wczoraj przeze mnie wspominanym występie Vox Luminis z Gesualdem i Scarlattim. Miłośnikom pięknych głosów spodobał się występ znanej nam dobrze Julii Lezhnevej i Betulia liberata Mozarta z udziałem innych naszych dobrych znajomych, Roberty Invernizzi i Soni Priny. Jednym podobał się koncert Sollimy z zespołem wiolonczel skrzykniętym z różnych wrocławskich orkiestr, inni byli zdegustowani graniem Nirvany w Kościele Uniwersyteckim… Jednym słowem, program okazał się grochem z kapustą, w którym różne dziwne rzeczy przyćmiewały to, co w nim było dobrego.

Pierwsze koty za płoty.