Dżender w filharmonii

No sodomia z gomorią, kobieta dyrygent i na dodatek śpiewa męskie role, mężczyzna, który śpiewa sopranem… A na serio, zestaw Jaroussky/Stutzmann ma bez porównania wyższą klasę niż zestaw Jaroussky/Pluhar.

Tu wygłupów było dużo mniej i po prostu w dobrym guście. I z całą pewnością jest to zasługa Nathalie Stutzmann, sprawującej kierownictwo artystyczne koncertu. Zmontowała bardzo gustowny patchwork programowy (w pierwszej części z Vivaldiego, w drugiej – z Haendla), a na scenie dwoiła się i troiła: dyrygowała, a kiedy śpiewała, po wstępie orkiestrowym odwracała się z wdziękiem do publiczności wraz z pulpitem. Dodam, że ujął mnie zespół Orfeo 55, grający po prostu normalnie, bez wydziwiań, zrywów, pośpiechu. Co do Jaroussky’ego, grał dziś wyraźnie drugie skrzypce i choć duża część publiczności reagowała na niego niemal histerycznie, to nie on wydawał mi się największym atutem wieczoru.

Program był skomponowany bardzo zręcznie, tak, aby można było go wykonać jednym ciągiem bez oklasków (ale nie zawsze się tak dało, ludzie jednak chcieli wyrazić swój entuzjazm). Arie przeplatały się z fragmentami instrumentalnymi, na przemian śpiewali ona i on, a na zakończenie każdej z części był duet z uroczymi zabawami w teatr (dodatkowe dwa duety na bis). Z początku rzeczywiście zamienili się rolami – pierwsza aria wykonana przez Jaroussky’ego była arią kobiecą (tę samą rolę Megaklesa z Olimpiady Vivaldiego przejęła Stutzmann w duecie na koniec pierwszej części), a Stutzmann – męską. Jednak nie stało się to zasadą całego koncertu.

Trudno o bardziej różne od siebie głosy. Sopran Jaroussky’ego jest jasny i mocny, emisja z przodu, wyrazista. Stutzmann jest kontraltem o miękkiej, ciepłej, głębokiej barwie, która chwilami bywa przykrywana przez orkiestrę, ale gdy ukazuje pełnię brzmienia, nie ma sobie równych. Dla mnie punktem kulminacyjnym wieczoru była aria bohatera tytułowego opery Haendla AriodanteScherza, infida w jej wykonaniu, pełna emocji – na tyle, że była to jedyna śpiewana przez nią aria, w której artystka nie zadyrygowała orkiestrową końcówką, pozostawiła zespół sam. Jaroussky śpiewał pięknie, ale prawie wszystko tak samo, może z wyjątkiem arii Crude furie z Kserksesa (ale te furie były nie całkiem na serio). W duetach jednak jakoś się wyrównywało.

W sumie piękny wieczór. A teraz czeka mnie cały tydzień baroku (z paroma przerwami na średniowiecze) – żadnych Lutosławskich, Pendereckich, Góreckich. Zdrowy płodozmian.