Jeszcze Lutosiana (2)

Pod poprzednim wpisem poruszyliśmy już chyba 20 tematów. Ja jednak wrócę do Lutosławskiego – zapewne już ostatni raz na pewien czas – i wspomnę o książeczce małej, a ważnej, i przy okazji o paru jeszcze płytach.

Z czterema dyrygentami, którzy brali czynny, a intensywny udział w Roku Lutosławskiego, rozmawiał Aleksander Laskowski, a rozmowy te wydał PWM wspólnie z Instytutem Adama Mickiewicza, który organizacyjnie tę operację ułatwił (książeczka wyjdzie również po angielsku). Jako że dyrygenci, zwłaszcza ci wybitni, są ludźmi wyjątkowo zajętymi, to aby wziąć udział w tych rozmowach – a wszyscy tego chcieli (Esa-Pekka Salonen wręcz stwierdził, że to jego powinność), wykroili czas dla wywiadującego z krótkich chwil pomiędzy pracą. Przykładowo z Simonem Rattle rozmowa odbyła się w samochodzie, gdy jechał spod Berlina, gdzie mieszka, na próbę do filharmonii (ale był wspaniale przygotowany i precyzyjnie odpowiadał na pytania), a z Salonenem – przez Skype’a, gdy dyrygent zaszył się w swojej amerykańskiej samotni, gdzie od czasu do czasu zamyka się, by komponować – bo i tej dziedziny nie odpuszcza, co zresztą ma wiele wspólnego z Lutosławskim.

Nie wiedziałam, że w Helsinkach zawiązała się grupa studentów kompozycji, która sama studiowała utwory współczesne, w tym Lutosławskiego i innych kompozytorów polskich – Serockiego, Bairda, Schaeffera… Nazwała się Otwórzcie Uszy (po fińsku Korvat auki), a była to grupa nie byle jaka, ponieważ obok Salonena należeli do niej Kaija Saariaho czy Magnus Lindberg – dziś absolutna czołówka tamtejszej kompozycji. Osobiście Salonen poznał Lutosławskiego później i nasz kompozytor stał się dla niego – jak powiada – w pewnym sensie najważniejszą osobą w życiu (tak dokładnie mówi!), mentorem, absolutnym autorytetem.

O ile Salonen ma tę podwójną perspektywę – dyrygenta i kompozytora – to reszta rozmówców już nie. Ale Rattlowi także postać Lutosławskiego była niezmiernie bliska. Dla nas ciekawa może być opowieść o tym, jak bardzo kompozytor się ożywiał mówiąc o polityce, jak intensywne emocje nim targały, czego w Polsce w większości nie widzieliśmy. Było zapewne tak, że na czas PRL przybrał szczególną maskę i starał się niewiele pokazywać osobom spoza kręgu najbliższych spoza tej maski uprzejmego, eleganckiego człowieka. Za granicą czuł się swobodniejszy, a już w czasach stanu wojennego wypowiadał się bardzo ostro – Rattle opowiada, że nawet rozglądał się wówczas, czy ktoś postronny nie słucha. Hamulce mu puściły po karnawale pierwszej „S”, kiedy to przyzwyczailiśmy się w kraju mówić pełnym głosem, po raz pierwszy po tylu latach. Na dzień przed stanem wojennym Lutosławski na pamiętnym przerwanym Kongresie Kultury Polskiej wygłosił płomienną mowę o prawdzie w sztuce. Nawiasem mówiąc, zabawne, jak Rattle wpada we własne schematy: mówiąc o powstałej w latach 80. III Symfonii wspomina o „zachwycającym obrazie ptaków lecących ku wolności” w zakończeniu utworu – a przecież to on sam w swoim filmie podłożył taki obraz pod ten fragment utworu (tutaj 49’45”). Jednak spytany o to, czy w muzyce Lutosławskiego słyszy ślad jego osobistych tragedii, odpowiada, że nie, stwierdzając, że kompozytor zapewne powiedziałby na takie imputowanie krótko „Czy sądzi pan, że jestem Puccinim?”. W innym miejscu jednak mówi: „Nie ma takiej możliwości, by walka, którą słychać w utworach Lutosławskiego, nie dotyczyła walki Polaków o wolność”. Ot, niekonsekwencja artysty…

Ciekawe, że III Symfonia wciąż funkcjonuje jako swoisty symbol. Edward Gardner, najmłodszy z rozmówców i jedyny spośród nich, który Lutosławskiego nie znał, pyta: „Zdaje się, że to dzieło pełniło w Polsce funkcję hymnu politycznego?”. Podpórki myślowe są wykonawcom (i częściowo także odbiorcom) jakoś tam potrzebne.

Antoni Wit ma zupełnie inne spojrzenie niż pozostali – z większego dystansu wobec samej osoby kompozytora (którego przecież też znał, ale nigdy nie był z nim na szczególnie bliskiej stopie) i z innym gustem: za najdoskonalsze dzieło uważa Koncert na orkiestrę. Ciekawe, jak różne zdania mają dyrygenci na temat notacji stosowanej przez Lutosławskiego – Rattle się nią zachwyca, Gardner uważa za wyjątkowo niewygodną. W sumie książeczka niedługa, ale smaczna.

Teraz jeszcze o dwóch kolejnych płytach, jakie dostałam, z cyklu wydawanego przez DUX. Jedna jest z muzyką wokalno-instrumentalną, oczywiście nie całą – są to utwory z orkiestrą, symfoniczną lub kameralną. W dwóch utworach sopranowych występuje młoda solistka Łucja Szablewska-Borzykowska; w młodzieńczej Lacrimosie trochę cienko brzmi, za to urocze jest wykonanie Chantefleurs et chantefables. Jej francuszczyzna jest też zdecydowanie lepsza od śpiewanej przez dwóch panów: tenora Rafała Bartmińskiego (Paroles tissées) i Stanisława Kiernera (Les espaces du sommeil), którzy poza tym dość ładnie brzmią. Natomiast zupełnie mi się nie podoba wykonanie Troix poèmes d’Henri Michaux – Chór Filharmonii Łódzkiej najwidoczniej nie wie, o czym śpiewa, co słyszalne jest zwłaszcza w charakterze drugiej części.

Ładna za to jest płyta z muzyką kameralną wykonywaną przez Orkiestrę Muzyki Nowej pod batutą Szymona Bywalca. Słychać, że to nie jest dla nich język obcy. Co prawda zestawienie utworów jest dość egzotyczne – z jednej strony „chałtury stalinowskie” (jak mawiał sam Lutosławski) – Mała suita, 10 tańców polskich, Preludia taneczne – z drugiej zupełnie inny świat: Gry weneckie, Łańcuch I i Przezrocza. Ale wszystko świetnie zagrane.