Po skandynawsku i po neoklezmersku

…zakończył się katowicki Jazz Art Festival. Choć słowo „neoklezmerski” jest tu nie do końca ścisłe.

Bardzo szanuję 40-letnie dokonania Kronos Quartet, ale dzisiejszy koncert zespołu był jednym z tych, które mniej mi się podobał. Choć oczywiście wszystko, co muzycy mieli do wykonania, było wykonane znakomicie. No i było dość reprezentatywną częścią etnicznych zainteresowań Kronosów.

Program Uniko, zrealizowany z fińskimi muzykami Kimmo Pohjonenem, grającym na akordeonie i czasem podśpiewującym, i Samuli Kosminenem używającym perkusyjnego samplingu, powstał w Helsinkach w 2004 r., wykonany został zaledwie kilka razy, nagrany na płytę cztery lata temu. Cóż można powiedzieć – było tam wiele brzmień kojarzonych ze Skandynawią i jej przyrodą: szum wody, przesypywanie piasku itp., plus nastrojowe melodie smyczkowe. Bywało nie tylko lirycznie, ale i bardziej burzliwie; fragmenty były nawet ciekawe. Ale w całości jednak niemało było banału. Takie przynajmniej jest moje zdanie; muzyka ta w większości, chyba nawet cała, jest do odsłuchania na YouTube. Było jak zwykle efektownie, z reżyserią świateł i dymkami, które jakoś przysłoniły szpetotę dużej sali Dezember-Palast…

Przeciwieństwem był koncert ostatni, w klubie Hipnoza: skromny, bez szykan, po prostu trzech wspaniałych, mądrych muzyków – i muzyka. Wystarczy. Cała trójka współpracowała z Johnem Zornem i to się częściowo słyszy, ale z drugiej strony Zorn, jak wiadomo, wybiera najlepszych.

Najmłodszy z nich był lider, klarnecista Ben Goldberg. W jego triu uczestniczyli też kontrabasista Greg Cohen („the smartest person I know” – zachwalał go Goldberg, i coś w tym jest, ale cała trójka była very smart) i perkusista Kenny Wollesen (od czasu jubileuszu Zorna ściął na szczęście przydługie włosy). Tak więc linia wiodąca, bas – i w środku tylko perkusja. Taka asceza musi być mądrze wykorzystana i tak było. Muzyka stylistycznie oscylowała między free jazzem a neoklezmerką a la Zorn właśnie, ale o wiele bardziej klezmerską – co oczywiście miało coś wspólnego z tym, że liderem jest klarnecista, który od czasu do czasu wstawia klezmerskie gesty, równoważące się z jazzowymi. Niektóre z wykonanych utworów miały tytuły – jak wyjaśniał klarnecista – wzięte prosto ze snów. I była to muzyka trochę jak ze snów. Ale mimo tych oniryczno-klezmerskich odniesień zdecydowanie był to jazz, więc na koniec jazzowego bądź co bądź festiwalu do jazzu powróciliśmy.