Inauguracja złotej sali

Sala koncertowa nowej Filharmonii Szczecińskiej rzeczywiście jest nie tylko bardzo ładna, ale i bardzo akustyczna. Orkiestra jest tam jak na widelcu i miejmy nadzieję, że jej to pomoże w podniesieniu poziomu. Już ten proces się zresztą zaczął.

Kiedy ją zwiedzałam pobieżnie jakiś czas temu, nie zauważyłam tego, na co mi dziś inżynierskie oko Jerzego Bojara (dawnego wieloletniego dyrektora administracyjnego Opery Narodowej) zwróciło uwagę. Otóż schodki na balkonie wprowadzają wręcz zagrożenie: są nierówne, nieregularne i nie ma tam żadnej poręczy. Dziś już kilka osób mało nie uległo wypadkowi, bo nie daj boże zrobić na mały lub za duży krok w szpilkach, a starsi ludzie mający kłopoty z poruszaniem się w ogóle mają przechlapane (nie można przecież zakładać, że nie będą oni odwiedzać filharmonii…). Pani dyrektor Dorota Serwa opowiada, że próbowała to przetłumaczyć projektantom, ale nie dało się jakoś. Młodzi ludzie nie mają wyobraźni. Co więcej, młodzi ludzie z Barcelony nie wyobrażają sobie północnego klimatu. Już próbuję sobie wyobrazić piękną białą posadzkę przy wejściu, zabłoconą zimą licznymi butami (nie mówiąc o śliskości…). Podobno też początkowo zaprojektowali zbyt małą szatnię… Zbliżone kłopoty były niedawno w Olsztynie, gdzie również nową siedzibę projektowali Hiszpanie.

Ale samo wnętrze wizualnie jest fantastyczne, a sala rzeczywiście ma świetną – dość specyficzną – akustykę. Nie dopytywałam się, jak jest na parterze, ale sama wzięłam specjalnie miejsce na balkonie, i to w X rzędzie (jest ich tam 12). Wszystko słychać aż za dobrze, tj. selektywnie. Każda grupa instrumentów jest słyszalna i w niektórych wypadkach efekt jest adekwatny – jak w In Principio Marka Jasińskiego dyrygowanym przez szefową zespołu Ewę Strusińską, gdzie można było usłyszeć znakomicie i chór, i poszczególne grupy orkiestrowe, i solistę. Dużo gorzej było z Powracającymi falami Karłowicza (filharmonia nosi jego imię) – grupa blachy, która ma tam dość odpowiedzialne zadania, wypadała… nie zawsze dobrze.

Natomiast widać było, że orkiestra ciężko pracowała nad IX Symfonią Beethovena. Zwłaszcza, że gościnnie występujący Jacek Kaspszyk dał tempa mordercze (poza trzecią częścią) – i w ogóle była to interpretacja w pewnym sensie inspirowana chyba wykonawstwem historycznym, z minimalną wibracją w smyczkach. Wspaniały był Państwowy Chór z Łotwy, a z solistami tradycyjnie było różnie: panie Aga Mikołaj i Katarina Bradić starające się coś wydobyć z tych potwornych beethovenowskich łamańców, nienajlepszy Stephan Klemm i niedobry niestety zupełnie Thomas Mohr, ten sam, który w poznańskiej realizacji Parsifala bardzo źle wyglądał, ale dużo lepiej śpiewał…

W sumie jednak wydarzenie naprawdę udane i teraz tylko podnosić poprzeczkę. Podobno gdy ogłoszono w filharmonii dzień otwarty, nie dostali się na zwiedzanie wszyscy chętni, a kolejki były ogromniaste. Dziś byli ważni goście: poza władzami miejscowymi, posłami i europosłami, pani minister kultury oraz sam prezydent Komorowski, który przybył tu prosto ze szczytu NATO w Walii. Jakoś się to łączy z faktem, iż ogłoszono tam, że tzw. szpica będzie właśnie pod Szczecinem… Pani dyrektor już się zastanawia, czy stacjonujących żołnierzy da się przyciągnąć do filharmonii.