A jak Agrippina

Właśnie na tym „A” opiera się dekoracja na początku i końcu spektaklu, ukazująca się na kilku ekranach. Mogłoby się właściwie i bez tego obejść – teatr polega tu na zupełnie czymś innym. Podkreślam: to jest prawdziwy teatr.

Już od dawna (tj. od czasu dyplomowej Dydony i Eneasza Purcella w Akademii Teatralnej) wypowiadam się tu pozytywnie o reżyserii Natalii Kozłowskiej. Widziałam od tego czasu jeszcze Le Villi Pucciniego w Gdańsku i niedawno Księżycowego Pierrota w Centrum Sztuki Współczesnej. Wydawałoby się repertuar trochę od Sasa do Lasa, ale dowodził wszechstronności; jednak Natalia od dawna powtarza, że najbardziej interesuje ją opera barokowa. No i dziś przekonałam się, że rzeczywiście to jest jej emploi. Tak inteligentnie, dowcipnie i z wdziękiem zrobiony spektakl zdarza się rzadko. Każdy ruch, najdrobniejsze interakcje, etiudy sceniczne jako interpretacje arii – wszystko jest dokładnie przemyślane.

O jakości reżysera świadczy nie tylko umiejętność skonstruowania formy spektaklu, ale też wynik pracy z aktorami. Tu był wspaniały. Oczywiście kiedy ma się do dyspozycji takiej jakości artystkę jak Anna Radziejewska, nie jest to trudne, ale jeśli obsada w większości składa się z debiutantów i osób mniej doświadczonych, to budzi tym większe uznanie.

Radziejewska oczywiście wodziła rej jako wspaniale uwodzicielska intrygantka. Przeciwwagą była Poppea – Barbara Zamek-Gliszczyńska, która śpiewała już w innych spektaklach Kozłowskiej – Dydonie i Eneaszu oraz Pierrocie. Jak wynika z biografii, studiuje ona w Wiedniu, ale na razie trafia jej się mało angaży, a warta jest zauważenia. Ma i głos, i prezencję, i wdzięk; na co dzień nie śpiewa baroku, ale mimo to nie odbijała od poziomu – przeciwnie.

Dwie panie, a panów co niemiara. Tłumaczono mi później, że śpiewacy byli dziś bardziej zestresowani ze względu na obecność kamer (zresztą po spektaklu zostali jeszcze na dogrywkę). Wojciecha Gierlacha (Claudio) słyszałam już w lepszej formie… Bardzo dobry jako Nerone był Michał Sławecki, wystylizowany na rozpuszczonego amorka; ciekawa jestem jednak, jak będzie śpiewał role mniej charakterystyczne. Z trzech kontratenorów najmniej satysfakcjonował Bartosz Rajpold (Ottone), dwóch fircyków w „haendlowskich” perukach – Pallante (baryton Artur Janda) i Narciso (Jakub Józef Orliński) zaczynało gorzej, ale w trakcie obaj się rozkręcili. Hubert Zapiór jako służący Lesbo był właściwie klaunem, bardzo zabawnym zresztą; nawet jego strój w wielką czarnobiałą pepitkę na to wskazywał. Nawiasem mówiąc, kostiumy Martyny Kander były w dziesiątkę: dopasowane do postaci, z drobną stylizacją, ale bez przesady w żadną stronę.

A na dodatek idealne do tego celu miejsce. Teatr Stanisławowski właśnie do takich rzeczy jest przeznaczony; dobrze, że Łazienki chcą wykorzystać go w większym zakresie.