Okręty w fontannie

Pani dyrektor Ewa Michnik chciała kiedyś stale robić festiwal letni Opery Wrocławskiej na Pergoli przy Hali Stulecia. Nie wyszło i zainstalowano tam fontannę. Teraz się okazuje, że i fontanna może się przydać.

Widowiska plenerowe mają z konieczności mało mobilną scenografię i raczej anturaż tu działa. Latający Holender w reżyserii i scenografii Waldemara Zawodzińskiego ma w tle z lewej strony statek Dalanda, z drugiej – mroczny, strojny, przypominający kamienice przy Herengracht w Amsterdamie przód statku Holendra. Pierwszy otwarty, drugi zamknięty. Na pierwszym marynarze są widoczni jeszcze zanim zejdą na ląd, z drugiego orszak bezosobowych zjaw wychodzi jak szczury z nory…

Wspomniane fontanny grają w spektaklu znakomicie i są chyba najciekawszą stroną inscenizacji: tajemnicze rozbryzgi w kształcie chmury, z pojawiającymi się w niej błyskawicami, są dobrą ilustracją początkowej burzy, ale ta sama chmura z rzuconym na nią czerwonym, poruszającym się światłem podczas sceny spotkania Senty i Holendra, przypomina ogień. Za to w scenie, która miała być weselna (a, jak wiadomo, kończy się tragicznie), fontanny tańczą przydając jej uroczystości.

Jedno jest denerwujące: z trzech aktów, grywanych często bez przerwy, w tym spektaklu zrobiono dwa z półgodzinną przerwą pośrodku, a cięcie jest całkowicie sztuczne: po scenie z Erykiem, gdy Senta zostaje z Mary; nawet harmonicznie jest w tym momencie zawieszenie. Druga część rozpoczyna się od spotkania Senty z Holendrem. Kolega stwierdził złośliwie, że przerwa musiała być, bo gastronomia musi zarobić, i chyba ma rację, a i publiczność może wejść do pomieszczeń Hali Stulecia i odrobinę się rozgrzać. Bo mimo upałów w dzień noce wciąż są jeszcze chłodne i przydało się tych parę dodatkowych warstw, które wiozłam ze sobą do Wrocławia.

Co do samego Wagnera – Holender to lista przebojów, które potem nie chcą wyjść z uszu; pani dyrektor poradziła sobie z całością bardzo sprawnie. Obsada każdego spektaklu jest nieco inna; ja trafiłam na niezłego Holendra, czyli brytyjskiego śpiewaka Simona Neala, który pasował do tej roli nawet swoją chmurną przystojnością. Dalandem był Grzegorz Szostak, ten sam, który wykonywał tę rolę w łódzkim Holendrze. Reszta miejscowa. Anna Lichorowicz jako Senta – jej donośny głos może i dobry jest na te okoliczności, ale zdecydowanie wolę jej emisję w pianach, w forte trochę zbyt naciska. Dla młodego Łukasza Gaja, solisty Opery Wrocławskiej od kilku lat, rola Eryka była pierwszą poważną wagnerowską; jeśli odjąć zniekształcenia dawane przez nagłośnienie, to raczej nieźle sobie poradził. Jadwiga Postrożna (Mary) i Aleksander Zuchowicz (Sternik) dali wyraziste partie.

W sumie warto taką nocną przygodę przeżyć. Chociaż przy innych obsadach różne rzeczy mogą się zdarzyć…

Zrobiłam kilka zdjęć, ale nie wzięłam kabelka, więc wrzucę wieczorem. Zaraz idę zwiedzać Narodowe Forum Muzyki (będzie mnie oprowadzał dyr. Kosendiak), więc o tym też później opowiem.