Boznańska skrócona do Bo

No i odbyła się prapremiera opery o naszej wielkiej malarce. Ale niestety moje przewidywania się spełniły: rzecz nie udźwignęła postaci.

Przede wszystkim nie udźwignęło jej libretto Duśki Markowskiej-Resich, spłaszczające tę niesamowitą osobowość i nadające jej cechy, których w rzeczywistości nie miała, a poza tym pisane językiem dość prymitywnym, bez cienia subtelności, poezji i tajemnicy, a przecież z tymi cechami przede wszystkim kojarzy się nam malarstwo Boznańskiej. To była jedna z tych szczęśliwych artystek, które pracowały tak, jakby ptak śpiewał. Genialna w sposób naturalny. Tu natomiast sprowadzona do „baby malarki”, która maluje, bo jej przyjaciele każą, bo powodzenie, bo sukces, a jednocześnie śni po nocach koszmary typu: wynoszę w górę zieleń, a tu wciąż czerwień.

Jej relacja z siostrą była z pewnością skomplikowana, ale czy była tam nienawiść, tak tu wyeksponowana, skoro to właśnie siostra w tajemnicy kupowała jej obrazy, żeby ją wspomóc? Iza miała problemy nerwowe od czasów młodości, leczyła się (i wtedy rzeczywiście była zazdrosna o powodzenie Olgi). Później wpadła w niewolę uzależnień i to właśnie było przyczyną oddalenia się od siebie sióstr w ostatnim okresie życia. Ale jednak zawsze bardzo się kochały. Tutaj więcej na ten temat, także o tym, jaką Olga była osobą i jak dalekie w gruncie rzeczy od niej były sprawy „romansowe”. Była spełnioną artystką, robiła dokładnie to, czego chciała, a jej smutek wynikał nie z samotności i z tego że jest „wciąż niczyja” (jak jej „odpowiedniczka” śpiewa w operze; w rzeczywistości Boznańska nigdy nie chciała być „czyjaś”), lecz z tęsknoty za krajem. A jej kłopoty finansowe nie wynikały z tego, że – znowu jak w operze – „wyszła z mody”, tylko z kryzysu, którego skutkiem było, że ludzie po prostu przestali w ogóle kupować obrazy. Pamiętajmy, że to były lata 30.

W sumie więc libretto jest bezsensowne. Muzyka zaś (Marcina Błażewicza) jest po prostu jak z innej operetki. Gęsty neo-neromantyczny styl, pełen patosu, z ponurymi harmoniami opartymi na akordach zmniejszonych, pasuje do subtelnej malarki jak pięść do nosa. Nie bardzo to też wychodzi w orkiestrze (zespół Opery Krakowskiej pod batutą Łukasza Borowicza) – może skład był za mały, ale np. podział w smyczkach i partie solowe nie mają w kanale orkiestrowym racji bytu, bo brzmienie jest zbyt nikłe. Jeśli coś się tu da pochwalić, to śpiewaków, zwłaszcza Katarzynę Oleś-Blachę, która choć fizycznie jest jak najdalsza od powierzchowności Olgi Boznańskiej, to przebrana w suknię stworzoną na podstawie jej wizerunków próbuje ją przypominać, a głosowo jest znakomita, jej partia jest zresztą efektownie napisana. Również dużo wdzięku ma Monika Korybalska jako Przyjaciółka; Agnieszka Cząstka jako Iza ma trochę mniej efektowną partię. Współczułam Andrzejowi Biegunowi, który jako Przyjaciel 1, a potem Ojciec musiał wręcz śpiewać falsetem – dlaczego, trudno pojąć. Adam Zdunikowski jako Przyjaciel 2 i Kochanek ma role epizodyczne, dość sprawnie wykonane, ale to jemu przypadł w udziale walc (tak!) z Olgą jako kochanką (!), która śpiewa „miłość, miłość”, a on „pożycz mi tysiąc franków”.

Co do samej formy wystawienia, było ono semisceniczne, tj. na scenie stało kilka rekwizytów, które sugerowały, że wszystko dzieje się w pracowni Boznańskiej – stolik, krzesła, sztalugi – a z przodu pulpity z nutami, z których śpiewali soliści. Z tyłu sceny ekran, na którym wyświetlano wyjaśnienia, gdzie i kiedy kolejna scena się odbywa; poniżej sceny, na poziomie podłogi, wyświetlano również śpiewany tekst. Mało nie dostałam ataku śmiechu, kiedy pod koniec uwertury, podczas której na ekranie został wyświetlony w opisie słownym epizod z młodości obu sióstr, bohaterka, stojąca dotąd w milczeniu pośrodku sceny z twarzą zasłoniętą welonem (podczas gdy orkiestra grzmiała i piorunowała), nagle zaśpiewała: „Dlaczego, dlaczego, dlaczego?”. To samo robi na samym końcu opery.

W sumie wielkiej artystce została wyrządzona krzywda. Boznańska zasługiwała na coś bliższego rangą jej dziełu. Tymczasem dostała operę o… Oldze Bo.