There is no business…

like show business. Żaden inny nie potrafi tak zniszczyć wielkiego talentu. Może trochę Was zdziwi, że piszę tu o Amy Winehouse, o której film właśnie wchodzi do kin, ale pisuję tu przecież czasem również o jazzie, a Amy była w gruncie rzeczy śpiewaczką jazzową.

Tony Bennett, o którym ona mówiła jako o swoim idolu i z którym pod koniec życia dokonała świetnych nagrań, powiedział właśnie tak: Amy była śpiewaczką jazzową, a śpiewacy jazzowi nie chcą śpiewać dla 50 tys. osób. Prawdopodobnie jedna z tych rzeczy, które stały się przyczyną jej śmierci, to właśnie rozdźwięk charakteru jej sztuki (i osoby)  z wkręceniem jej w konieczność występowania przed tłumami i wydania własnego życia na żer paparazzich. W ogóle żeby coś takiego przetrzymać, trzeba być człowiekiem z żelazobetonu, a nie – jak Amy o sobie mawiała – żydowską dziewczynką z północnego Londynu.

Film, wyreżyserowany przez Asifa Kapadię, a składający się z dokumentalnych i prywatnych filmów i zdjęć, pokazuje coś, co odbywało się na oczach wszystkich, o czym niby wszyscy wiedzieli, ale robi wstrząsające wrażenie (podobnie jak dokument sprzed lat o Elvisie Presleyu). Pokazuje jak na dłoni, w jaki sposób pogodna, ujmująca bezpośredniością dziewczyna, która kocha śpiewać jazz i robiąc to pokazuje wielką indywidualność (bardzo ciekawe jest jej stwierdzenie, że śpiewając inspiruje się raczej instrumentalistami), zmienia się w przerażoną ofiarę narkotyków i alkoholu. Tak, to prawda, że przyczyniły się też do tego osoby trzecie, że narkotyki zaczęła brać z chłopakiem, a potem mężem Blake’iem Fielderem, że problemy osobowościowe zaczęła mieć, gdy rozeszli się jej rodzice (miała 9 lat), że ojciec w późniejszych latach bezczelnie się na niej lansował i lekceważył jej problem alkoholowy, a matka, osoba zahukana, zlekceważyła z kolei problem bulimii, o którym córka powiedziała jej sama.

Jednak zastanowiły mnie właśnie te słowa o tym, że Amy była w gruncie rzeczy rasową śpiewaczką jazzową. Jej kłopoty faktycznie zaczęły się potęgować w momencie, gdy przekroczyła tę dziedzinę i zapuściła się w regiony popowe, co również okazało się tak udane, że sukces był nieunikniony. Sukces śpiewaczki jazzowej, zwłaszcza dziś, gdy jazz stał się poniekąd sztuką elitarną, ma mniejszy kaliber i zdrowsze wymiary. Piosenkarka pop musi obcować z tłumami. Amy tego nie chciała. W filmie wyraźnie widać, że cała sekwencja, która doprowadza w gruncie rzeczy do jej śmierci, rozpoczyna się w momencie, gdy dziewczyna zostaje wbrew swojej woli zmuszona do wyjazdu w trasę koncertową – a już wychodziła na prostą, już miała kolejne pomysły, o których opowiadała przyjaciołom. Postawiła na swoim: zapiła się tak, że nie zaśpiewała już na scenie niczego. Widać w filmie koszmarny epizod z koncertu w Belgradzie, na wolnym powietrzu, gdzie przed estradą stoją nieprzebrane tłumy, a Amy wychodzi i… nie śpiewa. Zrobiła, jak chciała, ale zapłaciła za to najwyższą cenę. Co by się stało, gdyby dało się tę trasę odwołać? Nigdy już się nie dowiemy.

Tony Bennett mówi, że Amy powinno się postawić obok takich gwiazd jazzu, jak Bessie Smith czy Ella Fitzgerald (dając też jakby do zrozumienia, że gdyby Amy została przy jazzie, inaczej by jej życie wyglądało). Co prawda te dwie wielkie artystki również były nieszczęśliwe. Jednak wówczas to jazz pełnił funkcję muzyki popularnej, to on porywał tłumy. Nie mówiąc o tym, że wówczas jeszcze były zupełnie inne czasy dla czarnoskórych muzyków, którzy musieli wydobywać się ze społecznych dołów (przypomina się kolejna filmowa biografia: o Rayu Charlesie), a na dodatek bywali z powrotem w doły spychani.

Na film  Amy z pewnością warto iść. Dołujący, ale też pokazujący niezwykłą osobowość.