Renesansowy maraton

Mamy za sobą najintensywniejszy dzień festiwalu w Bieczu – dzień renesansowy, w którym niemal bezpośrednio po sobie odbyły się trzy koncerty.

Najbardziej dyskusyjny był pierwszy z nich. Miejsce sympatyczne – dziedziniec Domu Z Basztą (w którym mieści się miejscowe muzeum – zwiedziłam je dziś, jak i prawie wszystko, co dało się zwiedzić w tym mieście). A że obok niego przebiega dość ruchliwa ulica, na kilka godzin został wstrzymany ruch samochodów, a na jezdnię wystawiono leżaki, tak więc kto nie zmieścił się na amfiteatralnie skonstruowanym dziedzińcu, mógł z nich skorzystać.

Ale prawdę powiedziawszy już sam pomysł, żeby Dominique Visse, z towarzyszeniem świetnego lutnisty Erica Bellocq, śpiewał rzewne pieśni Dowlanda, miał w sobie coś z perwersji. To jest kontratenor znakomity w rolach charakterystycznych, np. takich, jaką tu swego czasu opisywałam. Kawał głosu jeszcze ma – w końcu za parę tygodni stuknie mu sześćdziesiątka, więc to już późny wiek dla tego typu głosu – ale w zestawieniu z tą muzyką miało to odcień jakby lekko kpiarski, co, jak się domyślam, jest efektem nieplanowanym.

Za to potem mieliśmy prawdziwe wydarzenie: wystąpił zespół wokalny Capelli Cracoviensis z Janem Tomaszem Adamusem, tym razem nie tylko w roli dyrygenta, ale też grającego organowe przerywniki (Andrea Gabrieli, Girolamo Frescobaldi). Na początek czterech panów pośrodku kolegiaty, używając ustawionego tu słynnego, ponoć najstarszego w Europie pulpitu muzycznego, zaśpiewało Modlitwę gdy dziatki spać idą Wacława z Szamotuł. Po tym, przy dźwiękach Gabrielego, przeszli do prezbiterium, gdzie dołączyły do nich trzy panie. W sumie siedem solowych głosów, co ma znaczenie symboliczne w tym utworze, czyli w cyklu Łzy świętego Piotra Orlanda di Lasso. Ostatnie dzieło wielkiego madrygalisty wzruszało tym bardziej, że jego interpretacja była bardzo żywa, plastyczna, dynamiczna. Przepiękne to było. Capella Cracoviensis jest coraz wszechstronniejsza: jutro śpiewa Giovanniego Gabrielego zestawionego z Mikołajem Zieleńskim, pojutrze – Mszę Nelsońską Haydna.

Trzeci renesansowy koncert był po prostu uroczy. Że Paul O’Dette jest fantastycznym lutnistą, to truizm. Grał dzieła kompletnie mi nieznanych twórców: Joana Ambrosio Dalzy, Alberto Ripy de Mantova, Francesca da Milano, Marca dell’Aquila: melodyjne, zgrabne i trudne do wykonania, czego oczywiście nie było słychać. Wszyscy byli zachwyceni. Choć w sumie na sam koniec koncertu, a było to już po północy, niewielu już zostało, ale też rozmawiałam z kilkoma osobami, które przyjechały głównie na ten koncert. I było warto.

Dla mnie niestety impreza już się kończy – z samego rana ruszam do Warszawy.

PS. Dziś zrobiłam masę zdjęć, ale wrzucę je już w domu.