Baobaby i murale
Tak w skrócie, od tytułów dwóch utworów w programie wieczornego koncertu filharmonicznego Orkiestry Symfonicznej z Ostrawy, nazwałam sobie dwa rodzaje „dynamistatyki”: ten bardziej nieruchomy i ten, gdzie więcej ruchu.
Zaczęło się właśnie Muralem José Maríi Sánchez-Verdú, kompozytora hiszpańskiego cenionego na Warszawskiej Jesieni, uczczonego zwiększoną obecnością parę lat temu. Mural ten nie był po prostu obrazkiem czy ordynarnym tagiem, ale czymś w rodzaju palimpsestu: coś się z niego wyłaniało nieokreślonego, jakby coś przypominającego, ale zbyt zamglonego, by to rozpoznać. W sumie mimo iż to również był utwór na swój sposób statyczny, to jednak było w nim więcej ruchu.
Baobab autorstwa Philla Niblocka reprezentuje formę przeciwną: stoi nieruchomo jak baobab właśnie, czasem tylko któryś z dźwięków wychodzi na wierzch, a później się chowa. Ale współbrzmienie to monolit. I choć z 2011 r., to jest w gruncie rzeczy dziełem w stylu takiego najprawdziwszego minimalizmu, jak minimalistyczna rzeźba amerykańska z lat 60. czy kompozycje Pauline Oliveros. Na zakończenie pierwszej części mały przerywnik w tej statyczności: przezabawne Emil will nicht schlafen… na głos i orkiestrę Caroli Bauckholt, która była studentką Mauricia Kagla. To słychać i widać w podejściu do tworzonego dzieła: wyborze tematu i jego realizacji, mającej wiele wspólnego z teatrem. Solistka Salome Kammer naśladuje tu – niezwykle sugestywnie, mimo iż jej wzmocniony elektronicznie głos nie jest modyfikowany – upartego i marudnego niemowlaka, który postanowił, że nie chce spać; orkiestra towarzyszy jej odgłosami jakby chrapania; pod koniec „dzieciak” kilka razy rzuca o ziemię misiem, aż orkiestra podnosi nuty i pokazuje ich żółte okładki jak żółtą kartkę. Wyszliśmy na przerwę serdecznie się śmiejąc.
30 lat już właśnie minęło od prawykonania Partity III Pawła Szymańskiego na Warszawskiej Jesieni. Brzmi, jakby była napisana wczoraj (w miejsce Elżbiety Chojnackiej grała Małgorzata Sarbak). Szymański jest znany z tego, że jest specjalistą od palimpsestów, ale pod koniec i ten utwór nieruchomieje. Z kolei Woven Dreams Toshio Hosokawy bliższy jest „baobabowi”: znów mamy jedno współbrzmienie z wypływającymi na powierzchnię co jakiś czas poszczególnymi dźwiękami. Kompozytor opowiada, że chciał zilustrować tym utworem swój sen o sobie w łonie matki. Jest w tym współbrzmieniu rzeczywiście coś łagodnego, ciepłego i przyjaznego.
„Baobabem” w pewnym sensie jest też utwór legendy Fluxusu, La Monte Younga, o skomplikowanym tytule The Second Dream of the High-Tension Line Stepdown Transformer, którego słuchaliśmy w Praskiej Drukarni na Mińskiej. Wygląda na to, że inspiracja do niego była podobna jak do II Kwartetu smyczkowego „Messages” Andrzeja Panufnika, ale efekt jakże inny. Widownię otaczało ośmiu trębaczy czyli The Theatre of Eternal Music Brass Ensemble pod wodzą znanego nam dobrze Marco Blaauwa. Podawali oni sobie nawzajem długie nuty (grane z tłumikiem): najpierw, przez 15 minut, było to f, potem doszło b, po 10 minutach zanikło f, potem pojawiły się kolejne dwie wysokości: c i h. Później już wszystko kitwasiło się wokół tych czterech nut, ale brzmiało nie więcej niż trzy naraz. Można wpaść w trans? Można, i byli tacy, co wpadli. Ale też usłyszałam, jak przy wyjściu ktoś się żalił, że siedział pośrodku i nie mógł nawiać…
PS. Byłam też po południu na wzruszającym spotkaniu dotyczącym twórcy Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, Józefa Patkowskiego. Opowiadał prof. Krzysztof Szlifirski, pierwszy inżynier studia i wieloletni przyjaciel Józefa – był to precyzyjny wykład z prezentacją w Power Poincie, ale przy tym ogromnie osobisty. Odtwarzano też fragmenty wywiadów z Patkowskim oraz pokazano dwa filmy, do których muzykę zrobili Patkowski ze Szlifirskim: produkcyjniaka Czas przemiany w reż. Andrzeja Piekutowskiego (muzyka absolutnie nieprodukcyjniakowa) oraz Niebo bez słońca Jana Rybkowskiego, poświęcony Brunonowi Schulzowi – ile można było zrobić prostymi środkami, niewielką animacją paru obrazków i dyskretnym, ale sugestywnym dźwiękiem. Przy tym jest to opowieść, w której nie pada ani jedno słowo. Dziś już takich nie robią.
Komentarze
Jeźlikto chce sprawdzić, czy Merzbow to muzyka czy nie, niechaj kliknie tu:
https://www.youtube.com/watch?v=K-j5CRkd_j0
👿
Widzę, kędy podąża p. Wielecki zapraszając takich ludzi (kompozytorów??) na WJ.
Wyczuwam też pewne zbieżności, widząc w programie Szalonych Dni występ Murcofa.
Quo vadis, Festiwalu?
W „Bydgoszczu” zyskało dzisiaj niooczekiwane wsparcie.
Bo zdarzyła się stłuczka w Kołbielu.
A może K. jest rzeczywiście rodzaju męskiego ..
Dzień dobry 🙂
Oczywiście powinno być „w Kołbieli”. Bo jest rodzaju żeńskiego.
Gostku, może to takie podrygi pod koniec kadencji, bo Tadeusz Wielecki już ją za rok kończy. Ogłoszono nawet konkurs na kolejnego dyrektora Warszawskiej Jesieni, co chyba zdarza się pierwszy raz w historii 😯 Zawsze ZKP załatwiał to sam…
Ale trend jest ogólny i trwa od jakiegoś czasu – co ambitniejsi muzycy elektroniczni nagle urastają do rangi „kompozytorów” i zaczynają przenikać do takich festiwali, a z drugiej strony kompozytorzy „prawdziwi” (tzn. z dyplomami uczelni 😛 ) strzygą uszami w kierunku różnorakich scen laptopowych itp. Wyczerpała się formuła kwartetu smyczkowego? Z drugiej strony klasycy jak Lachenmann trzymają się świetnie.
Murcof na LFJ też mnie dziwi. Chciałbym widzieć w tym coś więcej ponad przyciąganie publiczności do festiwalu…
@gostek przelotem: też podejrzewam, że z tą elektroniką chodzi o przyciąganie młodej publiczności. W sumie nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie to, że festiwali o profilu „ambitno – elektronicznym” pojawiło się ostatnio w Polsce sporo i widzę coraz mniejszy sens w tym, by na WJ powielać brzmienie obecne na innych imprezach. Poza tym gdy pierwszy raz zachwyciłem się muzyką WJ (przełom tysiącleci), też byłem młody, namiętnie słuchałem wszelkiego rodzaju muzyki rozrywkowej i właśnie to, że grano na niej coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałem, spowodowało, że się nią zainteresowałem. Podobnie było z moim serdecznym znajomym, z którym wspólnie słuchaliśmy transmisji radiowych i dyskutowaliśmy o tym, co usłyszeliśmy. Chciałęm przez to powiedzieć, że młodych na WJ mogą przyciągnąć nie laptopy, a stara dobra taśma czy preparowany fortepian 🙂
Serdecznie pozdrawiam wszystkich dywanowiczów!
@ miderski – wzajemnie pozdrawiam, miło czytać po długiej przerwie 🙂
Zgadzam się absolutnie. Osobiście mam nadzieję, że takie koncerty to na WJ tylko epizod, który miał pokazać pewne podobieństwa w tendencjach, i liczę na to, że organizatorzy będą pilnować, by Jesień pozostała Jesienią… Sacrum Profanum już się na swoim upopowieniu przejechało (podobno też z publicznością wcale nie było tak dobrze) i od przyszłego roku znów ma zambitnieć 😉
Przyciąganie publiczności zalatuje romansowaniem z oglądalnością i rejtingami, a stamtąd już niedaleko do….
No właśnie… Mam wrażenie jakby na naszej festiwalowej szachownicy ktoś powywracał pionki i nie potrafił ich z powrotem poukładać. Na „Jesieni” słychać „Sacrum Profanum”, a na „Sacrum Profanum” w tym roku coraz więcej „Open’era” i „Offa”, o czym świadczą występy These New Puritans i kolesia z Arcade Fire. Nie żebym miał coś przeciwko tym artystom, ale tak jakoś dziwnie to wygląda…
(chociaż większa publiczność to chyba lepiej niż mniejsza publiczność 🙂 )
Na czym właściwie polega „WSPÓŁCZESNOŚĆ” muzyki na WJ?
Daty powstania niektórych utworów wskazują, że nie zawsze znaczenie ma czas powstania kompozycji.
Czy utwory n.p. z lat ’70 ubiegłego wieku powinniśmy nadal nazywać „współczesnymi”?
w tym roku na otwarciu WJ było tyle samo melomanów co w zeszłym.
współczesny znaczy tyle że kompozytor żyje jeszcze albo dopiero
co niedawno odszedł,a może chodzi o coś innego
grisey zawsze będzie trudny w odbiorze a glass łatwy
a obaj są wspólcześni, przynajmniej dziś…
Co ambitniejsi muzycy z kręgu elektronicznego to „kompozytorzy” a Warszawka Jesień ma zostać Warszawską Jesienią…
No naprawdę wyluzujcie Państwo, bo niektórzy chyba odlatują na tym dywanie z rzeczywistości do WJ lat 60 i 70…Festiwale i koncerty są przede wszystkim dla publiczności a nie dla nostalgii za „taśmą”.
Wczoraj Agrippiną Händla zakończył się Festiwal Dramma Per Musica. Ten spektakl wystawiony w Teatrze Stanisławowskim w Łazienkach Królewskich został nominowany do nagrody Koryfeusz Muzyki Polskiej 2015 w kategorii wydarzenie roku. Laureata poznamy 11 listopada.
Tytułowa Agrippina, czyli Anna Radziejewska obchodziła 20-lecie pracy artystycznej i została po spektaklu dosłownie obsypana różami – najpierw przez członków orkiestry, którzy rzucali kwiaty do jej stóp, potem płatkami różanymi przez wychowanków Katedry Wokalistyki UMFC – całość została zgrabnie wkomponowana w bis. Następnie były przemówienia i jeszcze więcej róż. Róże w pełni zasłużone. Rola świetna i muzycznie i aktorsko.
E, no, Robercie2, festiwale i koncerty nie muszą być podlizywaniem się szerokiej publiczności, mogą uczyć i informować, i to właśnie zawsze było i jest zadanie Warszawskich Jesieni. I niech tak pozostanie, bo choć jeden taki festiwal musi być. Papek „dla każdego coś miłego” dość jest na rynku.
Nawiasem mówiąc, na Warszawskich Jesieniach zawsze było miejsce na dzieła z dziedziny klasyki współczesności, i niektóre okazują się niczym nie różnić od tych napisanych wczoraj. Tak się właśnie dziś, na drugim koncercie Talea Ensemble, słuchało Périodes Griseya z roku 1974 (jak dla mnie, ciachomagdalenka, to Grisey jest łatwiejszy w odbiorze od prymitywnego Glassa, którego znieść nie mogę 😉 ) i Dérive Bouleza z 1984 r. A owację już otrzymały Improvisations sonoristiques Szalonka z 1968 r.! Mnie jednak najbardziej podobała się kompozycja z 2007 r.: …it conceals within itself… Alexa Minceka – tutaj próbka:
http://www.alexmincek.com/mp3s/piano%20quartet%20%28excerpt%20I%29.mp3
Trochę jak wykonane pierwszego dnia dzieło Abrahamsena, ale nie tak wyciszone i intymne, przeciwnie, na swój sposób ekspansywne. Migotliwe, a przy tym krótkie, zwięzłe. Niestety Tryptyk nowojorski Jamesa Dillona trochę zepsuł ten efekt – był zbyt rozwlekły i choć chwilami równie migotliwy, to były też momenty, gdy tempo i napięcie siadało.
Tyle wieczorem w sali kameralnej FN, a w nocy w Soho Factory – Kasper Teodor Toeplitz (syn KTT i Krystyny Mazurówny). W końcu trafiłam na noise. Głośny banał, ale jeden element tam był fascynujący: tancerka, która poruszała się jak w zwolnionym tempie, niewielkimi ruchami, ale wygimnastykowana i panująca absolutnie nad ciałem. Gdyby nie ten widok i gdyby nie fakt, że zatkałam uszy, musiałabym wyjść po pół godziny, kiedy to zaczęło być głośno nie do zniesienia.
Tadeusz Wielecki tłumaczy, że rzeczywiście jest tak, jak pisałam o 13:13: chodziło o to, by pokazać podobieństwo w tendencjach. No i dobrze, już o tym podobieństwie wiem, doświadczenia nie powtórzę, dzięki.
Nie uważam, że wprowadzenie do programu muzyki elektronicznej, pogranicza stylistyk nawet popowych jest od razu podlizywaniem się „szerokiej publiczności”. Mam wręcz wrażenie, że tzw. szeroka publiczność sięga po zgoła inne muzyczne światy. Chyba byłoby dziwne jeśli z nazwy „festiwal muzyki współczesnej” zamknie się na współczesność właśnie.
Wczoraj w wielkim namiocie pod PKiN rozpoczął się XI Festiwal Skrzyżowanie Kultur. Dyrektor Artystyczna Maria Pomianowska tym razem zaprasza do Muzycznych Świątyń, wypełnionych muzyką mistyczną, natchnioną, uduchowioną. Pierwszy koncert zatytułowany „Perski Dywan” artyści wykonali siedząc na – perskim dywanie. Kayhan Kalhor – wirtuoz gry na kemancze, czyli instrumentu typu fidel, na którym gra się w pozycji kolanowej (znaczy klęcząc), techniką przyciskową, obracając szyjką instrumentu w różne strony. Muzyk był trzykrotnie nominowany do nagrody Grammy. Towarzyszył mu Ali Bahrami Fard grający na santurze, czyli instrumencie strunowym, zwanym cymbałami perskimi, na którym gra się przy użyciu drewnianych pałek i który, jak powiedziała Maria Pomianowska, stanowi pierwowzór fortepianu. Ku mojemu zaskoczeniu muzyka brzmiała współcześnie. Muzycy otrzymali od licznie zgromadzonej widowni (ponad 1000 osób) wielkie brawa na stojąco. Po przerwie był koncert pieśni przy akompaniamencie tradycyjnych instrumentów perskich (kemancze, tar, daf i duduk). Solista Irańskiej Orkiestry Narodowej – Alireza Ghorbani, specjalizuje się w sztuce radif, czyli improwizowanej poezji śpiewanej. Muzycznie interesujące, współczesne brzmienie, ale sam śpiew był dla mnie trudny w odbiorze. Może zbyt odległy kulturowo? Publiczności się jednak bardzo podobał – stojąca owacja. Dobre nagłośnienie i efektowne światło – lasery rzucające kolorowe snopy barw przy lekkim zadymieniu sceny.
Termin „klasyka współczesności” odbieram jako wewnętrznie sprzeczny.
Odczuwam wewnętrzny opór aby utwór, który powstał przed moim urodzeniem nazywać współczesnym. Utwór napisany w 1968 może być oczywiście wciąż świeży, wybitne utwory są ponadczasowe.
Bach jest ponadczasowy.
Monteverdi, Jusquin, muzyka liturgiczna wczesnego chrześcijaństwa, i.t.p.
Utwory z tej mojej prywatnej listy przebojów mogą być odebrane jako coś naprawdę „modern”.
WJ to tylko w jakiejś części (3/4?) muzyka współczesna.
Reszta to raczej KLASYKA II POŁOWY
XX WIEKU.
Aby jakieś dzieło mogło otrzymać miano „klasycznego”, musi zostać zweryfikowane z dystansu czasowego.
Jeżeli ten niezbędny czas minął i patrzymy na kompozycję z dystansu to utwór przestał już być „współczesny”.
„Klasyka współczesności”?- to niemożliwe.
P.S. Oczywiście jestem świadoma, że pełna nazwa WJ to tzw. skrót myślowy.
Wydaje mi się to dosyć dużą nieścisłością.
P.S.2
Zdarzyło mi się niejednokrotnie usłyszeć takie określenie z ust
Komentarz „poszedł” niedokończony.
Przepraszam.
Chciałam tylko dodać, że niestety, potocznie, głośna muzyka bez ładu i składu bywa nazywana właśnie Warszawską Jesienią.
Smutne to.
A propos ponadczasowości Jana Sebastiana – w dodatku Nauka’ do dzisiejszej GW – znalazł się ciekawy artykuł Łukasza Badowskiego – „Tak brzmi arytmetyka muzyki czyli Nienowoczesny dinozaur”
@lesio2
poproszę o link (albo przynajmniej jakiś cytat)
Hmm, hmmm….
Jakby tu zagaić, żeby nie wyjść na zanaftalinowanego zgreda w tweedowej marynarce z fajką, ani też na płytkiego hipsterka w dzierganym sweterku z torebusią na ramieniu i ogonkiem na głowie.
Pytając o wyczerpaną formułę kwartetu smyczkowego chodziło mi o to, że muzyka elektroniczna, przy całym dla niej szacunku, z warsztatowo-kompozycyjnego punktu widzenia niestety odstaje od „prawdziwej” muzyki współczesnej – Szymański, Mykietyn, Pärt, Andriessen, nawet nowy Penderecki to nie są nazwiska, które można stawiać w jednym rzędzie z Masami Akitą czy Fernando Coroną.
Dlatego z uporem maniaka wracam do tego kwartetu smyczkowego. Skomponowanie utworu wymaga jednak sprawniejszego warsztatu i wiedzy od „ciumkania w laptopie”.
Ogromna większość współczesnej elektoniki jest odtwórczo-przetwórcza. To jest mój największy wobec niej zarzut. Obawiam się, że czasy prawdziwie twórczej elektroniki minęły wraz z pojawieniem się szybkich komputerów, bowiem elektronika czasów analogowych wymagała znacznie większego zaangażowania się (a jednocześnie wiedzy) w obsługę samego instrumentu, co z kolei prowadziło do twórczych rozwiązań brzmieniowo-melodycznych.
Zdaję sobie sprawę, że takie tezy równie łatwo zbić jak postawić, ale pamiętajmy, że mówimy o Warszawskiej Jesieni, a nie o jakimś cross-overowym tworze. Wielecki niewątpliwie zrobił wiele dla, he, he, odświeżenia publiczności, ale też nie jestem do końca przekonany (ja, zanaftalinowany zgred), co do motywów przebywania części tej publiczności na WJ. Mam nadzieję, że nie jest to tylko passing fad.
Dzień dobry 🙂
Zerknęłam do tego artykułu. Sympatyczny pan z Centrum Nauki Kopernik twierdzi w nim m.in., że Bach stosując kunsztowną polifonię był dla współczesnych sobie dinozaurem, bo w baroku już od polifonii odchodzono. Nieścisłe to jest, bo barok to tak szerokie pojęcie, że obejmuje także bezpośrednich poprzedników Bacha, którzy formę fugi rozwinęli, a Bach po prostu doprowadził ją do doskonałości. Jego synowie mogli go już nazywać starą peruką, ale też i trochę czasu minęło. W sumie, w czasach Bacha pisało się zarówno dzieła polifoniczne, jak homofoniczne, a i samemu Bachowi homofonia się zdarzała.
Pani Joanno (@ 9:19), to nieprawda, proporcje w programie Warszawskiej Jesieni są, przynajmniej w tym roku, całkowicie odwrotne. Absolutną większość stanowią utwory powstałe w ostatniej dekadzie; starsze są przypominane po to, by pokazać tendencję i podobieństwa.
Gostku, ja bym spróbowała postawić wymienionych (Masami Akita, niezorientowanym wyjaśniam, to tenże Merzbow, którego występ odbył się parę dni temu; żeby było śmieszniej, wykonana przezeń Expanded Music pochodzi z 1982 r.) nie koło Szymańskiego czy Andriessena, ale raczej koło Eugeniusza Rudnika czy Elżbiety Sikory, też nędza tzw. warsztatu wyjdzie. I nie mówię tego, bom dinozaur i popieram dinozaury, tylko dlatego, że te dinozaury autentycznie coś umiały, w tym zbudować formę muzyczną. Są zresztą i późniejsi twórcy muzyki elektronicznej „poważnej”, przy których tamci mogą się schować. Ale oczywiście świat pop uważa, że wynalazł wszystko sam. Dopiero teraz młodzi odkrywają prawdziwą historię muzyki elektronicznej i dlatego zgadzam się z tym, co napisał miderski, że przyciąga ich bardziej stara taśma czy fortepian preparowany 😉 Dodam, że także zapewne przez swoją „hecność” (copyright by Bobik), niecodzienne widoki i manipulacje 😉
Nawiasem mówiąc, na nocny noise przyszło niewielu ludzi, z których część w środku nawiała…
Dzieci zwykle nazywają swoich rodziców zgredami. Nihil novi… 🙂
Dzień dobry!
@Pani Dorota
3/4 miało oznaczać trzy ćwierci, czyli większość muzyki naprawdę współczesnej w programie
🙂
@Gostek P.
Tweedowe marynarki są ponadczasowe.
Sweterki i „ogonki” to takie… „nie-wiadomo-co”, ale to się teraz współcześnie nosi.
Szkoda.
– Nie mam tweedowej marynarki, jakby co. W szafie wisi lawenda, nie naftalina 😛
– Nawiązując do Rudnika, popularnym odtwórczo-przetwórczym trendem jest wziąć sobie jakiś utwór, a potem go przekomponować (recompose) albo, ło matko, przeimaginować (reimagine). Typowym przykładem Max Richter – nawet załapał się do DGG.
W zakupionym przeze mnie boksie Rudnika z Requiem Records
http://requiem-records.com/pl/albumy/91,0
też jest jedna płyta jego utworów zremiksowanych przez różne awangardowe gwiazdy dzisiejszej el-sceny. Zamiast dać czwartą płytę miniatur Rudnika, zrobili coś takiego.
Dla mnie to jest tak, jakbym zrobił sushi, a potem wrzucił je do malaksera i z powstałej papki usmażył kotlety mielone, albo wrzucił do bigosu.
Nie kupię tej płyty.
Od samego czytania mam niestrawność.
Ale to tylko jedna płytka z kompletu. Reszta zawiera już sam materiał Rudnika, ciekawy.
Wracając z kolei do muzyki pop, tu z kolei „klasycy” elektroniki mają przewagę nad kompozytorami muzyki współczesnej w inwencji brzmieniowej. Zresztą warsztatowo i nawet, przy zachowaniu proporcji, kompozycyjnie uważam takie płyty jak Oxgène Jarre’a, Rubycon Tangerine Dream, czy Zeit tychże, Discreet Music Eno za płyty wybitne.
Powiedziałabym, że Brian Eno to tak na skraju gatunków. Pamiętam, że (bardzo wiele lat temu) po raz pierwszy zetknęłam się z jego twórczością w całkiem klasycznym kontekście 🙂
„Głośna muzyka bez ładu i składu…” Moja i mojego kolegi prywatna nazwa tego festiwalu to (z angielskiego) „Otum Łomotum” 🙂
grający na santurze, czyli instrumencie strunowym, zwanym cymbałami perskimi, na którym gra się przy użyciu drewnianych pałek i który, jak powiedziała Maria Pomianowska, stanowi pierwowzór fortepianu.
Jeśli rzeczywiście Maria Pomianowska tak twierdzi, a wierzę w to, że tak twierdzi, mielibyśmy już drugi milowy krok w nauce o instrumentach. Pierwszy, przypomnę, to było wymyślenie prapolskiego, słowiańskiego instrumentu strunowego i praktyki wykonawczej do niego, do spółki z drugą panią. Czekam na uczone publikacje. 😈
Młodych bardziej przyciągnie taśma czy preparowane instrumenty, bo laptop to każdy ma już w domu i niewiele w nim zostało do odkrywania.
Na „Discreet Music” Eno to nawet z Pachelbelem flirtuje 🙂
W kwestii przewagi „klasyków pop elektorniki” podpisuję się pod zdaniem Gostka dodając od siebie, że słuchając rzeczy z początków tego typu twórczości, np. z serii „Standard Music Library”, wciąż nie mogę wyjść z wrażenia, jakie perełki wtedy komponowano. Spora część tych utworów trwa 1,5 – 2 minuty, a z powodzeniem można byłoby robić z tego większe formy. Co za marnotrawstwo pomysłów! 😉
Pozdrawiam!
Santur – a co na to pan Harvey S.?
Przepraszam, czytam od tyłu.
instrumentu typu fidel, na którym gra się w pozycji kolanowej (znaczy klęcząc), techniką przyciskową, obracając szyjką instrumentu w różne strony.
Droga pani Joanno F.
Rozumiem, że można nie mieć żadnego pojęcia i chodzić sobie na rozmaite koncerty, żeby się różnymi rzeczami zapoznać. To jest dobre, to popieram. Rozumiem, że można czuć potrzebę dzielenia się wrażeniami z tych koncertów. To też jest dobre, to też popieram.
Teraz będzie ale. 🙂
Ale dotąd na tym blogu, jeśli przeczytałem coś i się z tego śmiałem, to taki był zamiar autora wpisu. Takie różne dowcipy to były, różnej jakości. Wprowadziła Pani nową jakość, pisząc przemyślane wypracowania ze śmiertelną powagą i wywołując nimi niezamierzony efekt komiczny. Czy to jest dobre, jestem gotów dyskutować i bronić tezy, że nie jest. Rozumie się, że tego nie popieram. 😎
Rada: proszę pytać tych, którzy wiedzą, a potem pisać wypracowania. Taka kolejność jest dobra. Gdybym był złośliwy, a nie jestem, dodałbym, że można poprzestać na pytaniu, a pisanie zostawić… No dobra, naprawdę nie jestem złośliwy. 😉
@miderski – Akurat te wariacje pachelbelowskie mnie specjalnie nie pociągały, ale Discreet Music – do dziś uważam, że delay o pogłosie krótszym niż 8 sekund to nie delay 🙂
Discreet na długi czas (właściwie do dziś) zdeterminował moje preferencje brzmieniowe w tego typu muzyce.
Przepraszam, ale zajęta Warszawską Jesienią, jak również Konkursem Chopinowskim (właśnie pisałam zapowiedź na papier) nie przeczytałam tego, co była tu uprzejma rano zamieścić Pani Joanna Fijałkowska.
Bardzo przepraszam, Pani Joanno, ale mimo całej sympatii muszę dołączyć się do zdania Wielkiego Wodza. Jeżeli „pozycja kolanowa” to dla Pani znaczy „klęcząc”, to ja bardzo proszę o niebałamucenie ewentualnych czytelników bez przygotowania w tej dziedzinie (bo koledzy wypowiadający się coś jednak wiedzą na ten temat).
Może rzeczywiście warto ograniczyć się do kajecika, który Pani prowadzi? Albo przynajmniej pogrzebać w literaturze.
O właśnie – Konkurs Chopinowski – temu zgrzybiałemu starcowi przydała by się jakaś nowa formuła.
Tegorocznego El-Frycka za najlepszy remiks Mazurka w kategori do 135 bpm jury przyznało Akiko Hanamurze….
*kategorii 😳
JOM KIPPUR / erev
_____
The Cantors, Kol Nidre
https://www.youtube.com/watch?v=W0h4CDBSTls
wedlug tradycji, los kazdego czlowieka, ktory nie zostal jednoznacznie okreslony
w Rosz ha-Szana, rozstrzyga sie wlasnie w Jom Kippur.
Gmar Chatima Towa, ozzy!
Jak to miło wylądować wreszcie w domu po 22., a nie po 1…
chciałbym jeszcze powrócić do tematu WJ i obecności, nazwijmy to, nieakademickiej muzyki na tym festiwalu. nie byłem na koncercie Merzbowa ani Younga, więc nie będzie stricte o nich, ale o tej ogólniejszej tendencji, o jakiej była mowa w dyskusji.
mnie też sześć lat temu na WJ przyciągnęła ta „zwykła” muzyka współczesna, a nie „poszukujące”, eksperymentalne koncerty nocne i tego typu inicjatywy (pewnie dlatego, że muzyką „dziwną” karmił mnie Musica Genera Festival i były to często dania wyśmienite).
dlatego też, gdy przeczytałem, że Merzbow i Young zostali zaproszeni na WJ, to z lekka się uśmiechnąłem myśląc o tym geście konsekrowania eksperymentu, który mniej wynika z wartości artystycznej dokonań tych twórców a więcej z renomy jaką się cieszą. oraz tego, że festiwal usiłuje zmapować raczej obce sobie terytoerium i pokazać, że jest na czasie (czym udowadnia, że właśnie nie jest – jeśli dobrze pamiętam to coś w tym tonie napisał Antek Michnik w „Notesie na 6 tygodni”).
przyklaskuję też Filipowi Lechowi, gdy pisze http://culture.pl/pl/artykul/dziennik-z-warszawskiej-jesieni-2015-odcinek-pierwszy-nieruchome-poruszenie „[…] naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego na festiwalu muzyki współczesnej muzyk, który tworzy kilkanaście-kilkadziesiąt nowej muzyki rocznie, prezentuje się jego utwór sprzed 30 lat. […] mam wrażenie, że Merzbow w programie WJ był pewnym kuriozum, który miał przyciągnąć na festiwal młodszą publikę.”
o ile Young był w Polsce po raz pierwszy i można tutaj jeszcze powoływać się na ten, poznawczy, walor, to Merzbow już u nas grał, więc nie zostaje nawet to.
@ Gostek („Skomponowanie utworu wymaga jednak sprawniejszego warsztatu i wiedzy od “ciumkania w laptopie”. Ogromna większość współczesnej elektoniki jest odtwórczo-przetwórcza. […] Zdaję sobie sprawę, że takie tezy równie łatwo zbić jak postawić, ale pamiętajmy, że mówimy o Warszawskiej Jesieni, a nie o jakimś cross-overowym tworze.”)
Oczywiście nie zgadzam się z takim uogólnieniem, a drogą WJ wcale nie musi być cross-over. mogliby zaprosić choćby Marka Fella czy Carla Michaela von Hausswolffa – nazwiska pierwsze z brzegu mojej głowy (obaj byli w Polsce, ale akurat wydaje mi się, że mogliby wywołać pewien ferment, który odpowiednio by zarezonował z tym, co się na WJ grywa). jest mnóstwo niezmiernie interesujących twórców muzyki elektronicznej, takich nieakademickich. bo wydaje mi się, że to o to się tutaj rzecz rozbija i jednak brak „wykształcenia” wzbudza nieufność – czy aby na pewno są godni by nazywać ich kompozytorami. a czemu nie, komponują, ale w inny sposób. zresztą sposoby już od jakiegoś czasu są inne i chyba skończyły się czasy jednego słusznego.
jeszcze tylko jedna rzecz, a propos płyty z remiksami Rudnika. nie mam specjalnych powodów, żeby jej bronić, ale abstrahując od zawartości dźwiękowej, to akurat nie można odmówić pomysłodawcom projektu, że do reinterpretacji zaprosili naprawdę szeroki wachlarz twórców, więc pisanie o „dzisiejszej el-scenie” jest wielce krzywdzące.
@ piotr tkacz – zgadzam się co do wyboru. Mnie się wydaje, że zastosowano tu zbyt hasłowe odniesienia także dlatego, że w gruncie rzeczy komisja programowa nie ma zbyt wielkiego rozeznania na scenie „nieakademickiej”, choć w dziedzinie „zwykłej” muzyki współczesnej nie ma bardziej kompetentnych ludzi. Jeśli jednak chcieli iść w mniej sobie znane kierunki, mogli się poradzić…
Co zaś do „kostki Rudnika” i płyty z remiksami, w swojej recenzji wspomniałam, że są na niej propozycje bardzo ciekawe, ale stanowią absolutną mniejszość:
http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/muzyka/1621189,1,recenzja-plyty-eugeniusz-rudnik-miniatury.read
A dziś na WJ na koncercie Orkiestry Muzyki Nowej było trochę „akademicko”, a i trochę „nieakademickich” inspiracji się pojawiło, jako to Michael Jackson w utworze Stefana Prina. Jednak Jackson zsamplowany do nierozpoznawalności (ściśle rzecz biorąc, materiałem były wstępy do piosenek, bez jego głosu). Ogólnie „dynamistatyka” szła dziś raczej w kierunku dynamiki niż statyki. Z klasyki współczesności przypomniano La chute d’Icare Briana Ferneyhough z 1988 r., wykwit „new complexity”; ciekawe było jego zestawienie z względnie świeżym utworem Krzysztofa Wołka Motions, Stases na fortepian i zespół (solistką była Małgorzata Walentynowicz, dobra pianistka, ale mnie brakowało jakiejś drapieżności, choć może niesłusznie, może intencja kompozytora była inna). Zadebiutowała na Jesieni młoda kompozytorka Marta Śniady utworem aer na klarnet z zespołem, prezentującym całą gamę szmerów.
Łamanie muzycznych konwencji
W FN stanęło pianino z lat 60-tych, dość marnej jakości. Marcin Masecki, w żółtych słuchawkach wygłuszających dźwięki, usiadł tyłem do widowni. Zagrał 3 ostatnie sonaty fortepianowe Ludwiga van Beethovena, promując swoją najnowszą płytę. Sala Koncertowa była pełna. Średnia wieku publiczności znacznie niższa, niż zazwyczaj. Owacja na stojąco.
Czy Marcin Masecki był aż tak przekonujący?
Z rozkładu jazdy NOSPR spadło prawykonanie koncertu E. Knapika i KZ. W to miejsce wszedł Truls Mørk (I koncert wiolonczelowy D. Szostakowicza). Póki co żadnego słowa wyjaśnienia.
Wybrałem się na recital MM, nabyłem bilet i wreszcie mogę zacytować sentencję wydrukowana na odwrocie: „Uwaga! Materiał biletowy jest wrażliwy na temperaturę.”
Bardzo odkrywcze! Komu i do czego toto?
—-
Słuchawki imitujące głuchotę Beethovena.
Dla wykonawcy – siedzącego tyłem do słuchaczy – to w sumie wygodne rozwiązanie. Nie widzi publiki, nie wie, czy się nudzi, ziewa, wchodzi, wychodzi, nie słyszy dzwonków telefonów. Nie słyszy nawet czy się pomylił (pewnie to czuje w palcach). Ale bez tego sprzężenia zwrotnego jakim jest dukt słuchowy wszystkie sonaty wydały mi się bardziej luźnym zbiorem dźwięków niż utworami. I odbiegały znacznie od tego do czego się przyzwyczailiśmy. Brakowało mi przede wszystkim wyraźnej artykulacji. Jestem ciekaw jak Masecki się uczył tych sonat – też z słuchawkami. Czyli tylko wbijając sobie tekst nutowy w palce …
—-
A propos sprzężenia zwrotnego, przeleciała mi przewrotna myśl, że można spróbować założyć takie słuchawki orkiestrantom – sprzężeniem zwrotnym byłby dyrygent – już bez słuchawek rzecz jasna 🙂
Tylko kto się pokusi o taki eksperyment.
Przy okazji to rozwiązałoby problem wbijania dźwięków – przez trąbki fagotom a przez puzony – powiedzmy klarnetom i niżej siedzącym.
A im wszystkim przez grupę perkusji. Takie BHP przy okazji
@piotr tkacz
Piotrze,
Postaram się odpowiedzieć, ale trochę później. Teraz robota goni 🙁
Dzień dobry 🙂
60jerzy – podali do wiadomości, więc mogę już mówić. KZ nadesłał parę dni temu elegancki list do NOSPR, że bardzo żałuje, ale lekarz zalecił mu przerwę w koncertach jeszcze przez miesiąc. (W takim razie zapewne w październiku zgodnie z planami wróci do Schuberta… 😉 ) Teraz z kolei obiecuje, że przygotuje Knapika na swoje 60. urodziny i z tej okazji już zaklepuje na ten utwór sale koncertowe na świecie. Zobaczymy 😈
dzień dobry;
a ja jestem ciekaw, czy „paradoksy dynamistatyki” … paradoksy być może w ogóle dzisiejszych czasów nie dotykają aby samej WJ? 🙂 czyli np. paradoksy „pluralizmu”, dowolności, a także pewnej bezideowości (przy dodatkowej trudności rozszyfrowania w tym wszystkim i niektórych haseł). paradoksy mnogości i hałaśliwości i zjawisk i festiwali, przy jednoczesnej intelektualnej pustce „wznoszonej” rozkosznie wokół tychże. tak; także wokół.
jednym słowem zapytałbym kiedy Kierownictwa – jaki to czas dla WJ jest dziś?
czy my coś na tym festiwalu wciąż „odrabiamy”, czy raczej o czymś już zapominamy? czy kogoś wskazujemy, w sensie na tak? ja bym się np. ucieszył, jakby na WJ pojawiło znienacka kiedyś znów… powietrze… nawet za cenę nazwania go przez krytyków, których naprawdę wielce sobie cenię 🙂 – „kiczem”… skąd dziś w tak „otwartym sobie” świecie może do nas napłynąć? pa pa m
Odnośnie ochrony uszu wykonawcy.
W czasie przygotowań do „Nosa” Szostakowicza w Lyonie, opera zakupiła „zatyczki” do uszu dla wszystkich śpiewaków ( soliści i chór, o orkiestrze nie mam informacji). Należało pisemnie potwierdzić odbiór. To baaaardzo nieprzyjemne śpiewać z zatkany uszami. Mógł to wymyślić tylko ktoś, kto śpiewem profesjonalnie nigdy się nie zajmował. Ale w razie częściowej utraty słuchu przez wykonawcę instytucja opery nie poczuwa się do odpowiedzialności. Wymogi BHP zostały spełnione.
Odsłuch własnego głosu od środka jest bardzo mylący. Należy się starać słuchać produkowanych przez nas dźwięków z zewnątrz. Stopery to właściwie uniemożliwiają. W takim wypadku aby nie zrobić sobie krzywdy śpiewając, można bazować jedynie na własnych odczuciach „cielesnych” .
Muzykowanie z zatkanymi uszami graniczy z masochizmem.
Głuchy dyrygent?
Tak, można spróbować. To tak jak niewidomy rzeźbiarz.
Są tacy?
zatkanyMI
Ja rozumiem, gdyby chodziło o jakiś straszny hałas (noise 😉 ). Ale o Szostakowicza? 😯
Też się dziwiliśmy.
Miesiąc wcześniej wystrzał pistoletu (Luisa Miller) spowodował chwilowy niedosłuch u kilku kolegów. Może opera chciała się wykręcić od ewentualnych przyszłych odszkodowań?
Dzień dobry Wszystkim, jestem tu pierwszy raz. Co do Maseckiego. Gdybym nie znal tych utworow na pamiec, byloby naprawde ciezko tego sluchac. Pianista jest swietnym, ale niestety woli byc hipsterem.
Pomysl ze sluchawkami ciekawy. Ale dlaczego nie mogl zagrac na zwyczajnym, koncertowym fortepianie. To pianinko i akustyka sali sprawialy ze w moim miejscu uprzywilejowane byly dzwieki z wyzszego srodka i soprany. Te w kluczu basowym docieraly jako furkot. Na koniec obowiazkowy stojak.
Beethovenowi wierzę. Zatyczkom jednak nie. Wierzę w siłę i piękno harmonii muzyki Szostakowicza. Politykę i BHP jednak z latami odrzucam 🙂
Żeby jednak tak samo wierzyć np. Chaplinowi (albo Jakimowskiemu) nie pragnę pozbawiać się wzroku. A co jakiś czas powracając np. do o Hemingway’a też jakoś wcale nie myślę o jakiejś próbie… np. utraty pamięci. Gogolowskim „nosem” raduję się, również dlatego, że znajduję go…takiego właśnie w całej swej gracji-alienacji… i to wcale nie na Newskim Prospekcie 🙂 Jak jestem cyniczny pytam: czyj? Jak jestem mądrzejszy pytam: mój to? Tak – „piętno inności” to poważna i ważna sprawa jest… Nie do zrozumienia a i przekroczenia przy pomocy jakichś imitacji… W ostatniej „Niedzieli Z” w TVP Kultura (a była to niedzielą z Agnieszka Glińską) Pani Maja Komorowska zacytowała jedno zdanko córki Agnieszki Glińskiej („Zobacz, mamo, wszyscy ludzie są tacy sami, a każdy jest inny”). Temu zdanku też wierzę 🙂 pa pa m
Głosuję na „każdy jest inny”
@Joanna Curelaru
Aż poszukałam z ciekawości niewidomych rzeźbiarzy, bo wydało mi się to prawdopodobne. I znalazłam: https://en.wikipedia.org/wiki/Giovanni_Gonelli. Nawet możnych patronów miał.
Przy braku zmysłu wzroku wyostrzają się podobno pozostałe zmysły.
Nie wyobrażam sobie natomiast niewidomego malarza. Chyba żeby pracował tylko poprzez fakturę farb. To chyba jakiś współczesny musiałby być:-)
Ale to tak zupełnie off topic.
Głuchy dyrygent pojawił się w „Kopii Mistrza” 🙂
@ asan – witam. Moje zdanie na temat Maseckiego jest dokładnie takie, jak w ostatnim zdaniu pierwszego komentarza: pianistą jest świetnym, ale niestety woli być hipsterem. No i cóż, jego wola. Dodam jeszcze, że w próbach z okolic jazzu też jest świetny (Profesjonalizm). A i niektóre jego hipsterskie pomysły są zabawne, np. Polonezy (bo Mazurki już dużo mniej). Jak już tu wspominałam, na temat głuchego Beethovena miał wcześniej ciekawszy sposób: sprawić, byśmy my usłyszeli to, co mógł słyszeć głuchy Beethoven. Bo to, co robi z tymi sonatami teraz, jest w gruncie rzeczy nieciekawe. Chyba że w specjalnych okolicznościach – podobno fajnie było na dworcu w Świdnicy 🙂
A pomnik Gogolowskiego Nosa jest w Kijowie:
https://picasaweb.google.com/110943463575579253179/Kijow2015#6187242127310174658
na pr2 yo-yo-ma przynudza (no niestety gdzie tam mu do Pietii) suitami Bacha wykonanymi kilka dni temu na Promsach, no to się przelączyłem na Mezzo gdzie inauguracja zasiedlania Monachijczyków przez Giergieva (Brahms i Bruckner). Maestro Abissarionowicz ma nową batutę a Janine Jensen nowa sukienkę
„Romantyczna” chyba Waleremu nie pasi zbytnio.
Odnoszę wrażenie, że nad muzycznym Monachium nadal fruwa duch Celibidache
Abisałowicz 🙂
Chyba że to celowa kontaminacja z Wissarionowiczem 😉
Dziś wystąpiły dwa świetne zespoły związane z NFM: Lutosławski String Quartet i kwintet dęty LutosAir. Bezpretensjonalny był Pteropetros Pawła Hendricha na oba zespoły plus akordeon; nazwa pochodzi od ptasich piór i kamienia i opisuje fakturę łączącą cechy obu rzeczy, choć jak dla mnie było bardziej „pierzasto” niż kamieniście – dominowały rozwichrzone, rozlatane biegniki. W kontraście niemal uśpił publiczność utwór „Hay que caminar” sognando Luigiego Nono na dwoje skrzypiec, cichy, delikatny, spokojniejsze osoby mogący przenieść w świat marzeń, osoby bardziej nerwowe wyjątkowo denerwujący (choć podobno i tak zagrany ze skrótem…). Potem Ephreia Michała Pawełka, znów na oba zespoły z udziałem elektroniki, a na koniec In Vivo na kwartet smyczkowy Raphaela Cendo: w pierwszym z tych utworów elektronika była słyszalna, w drugim kompletnie nie (choć każdy z muzyków rozstawił sobie nawet laptopa na pulpicie); w gruncie rzeczy to samo w paru minutach zawarł Penderecki w swoich młodzieńczych kwartetach…
Nie dała mi spać pomyłka w imieniu maestro Giergieva.
To nie była zamierzona zbitka dwóch różnych imion. Po prostu zmęczenie po ciężkim dniu i bez zastosowania autokontroli (czyli ujemnego sprzężenia zwrotnego). Przepraszam wszystkich
plecaczków pełnych muz
mających swoją wagę
i by się mogło móc
kontynuować swą
wyprawę
Oko-licznościowe uśmiechy i ukłony dla PK. Jako się rzekło – muzyki do przeżywania, muzyki mającej swych autorów… do smakowania, do uśmiechu, a czasem i do płaczu (ta niemała jest też nieraz i do łez, ale to dobre i dla oka… lepsze niż zuma noka) 🙂 Życzę też, by Kierownictwo Kierownictwa nie żałowało stron w wydaniach papierowych. Strony kulturalne czasopism i gazet (gdy fachowe) mają to, czego nie mają np. strony polityczne. a jeśli na WJ zrobiło się „pierzasto”… to ja się właśnie raduję 🙂 pewno z racji niegasnącej mej uwagi na tego, chyba największego, który wiele ptaszków usłyszał a i zapisał. pa pa – wszystkiego dobrego! m
To nie była dobra przestrzeń dla utworu Nono – zresztą z PK o tym zamieniliśmy dwa słówka. Ja bym to raczej widział w kościele, żeby muzyków nie zawsze było widać (w nawach, za kolumnami?) Tylko z kolei w ławkach kościelnych trudno wysiedzieć tyle czasu. Zastanawiałem się potem, dlaczego ten utwór mnie zmęczył, a utwory Feldmana mną mnie mniej, ale nic nie wymyśliłem.
Pawełek bardzo mi się podobał – elektroniki w nim w sam raz, brzmienia, jakie lubię. Nie czaję jednak przeznaczenia świecących bransoletek – raz czy dwa wydawały się być zsynchronizowane z muzyką, ale przeważnie świeciły bez ładu i składu. Czołówka na głowie kompozytora – ładna mini-coda dla utworu 🙂
Natomiast In Vivo musi być mordercze dla wykonawców – praktycznie bez przerwy bardzo szybkie ruchy smyczkiem. Nie wiem dlaczego, ale cały czas miałem wrażenie, że słucham kwartetu Haydna, tyle że w jakiejś skrzywionej czasoprzestrzeni 🙂
Zgaduję, że na laptopach chłopcy mieli „ruchomą partyturę” – coś, co zastosowali wykonawcy w A piu corde Szymańskiego. Elektroniki jako takiej chyba tam nie było.
Dzień dobry 🙂
@ mp/ww – dzięki! 🙂
@ Gostek – no tak, mogli z kompów czytać nutki… a nie wygodniej byłoby z tabletów?
Teraz replika do Piotra Tkacza:
1. Nigdzie nie wspominam o wykształceniu wykonawców. „Warsztat”, „wiedza” nie determinują konieczności posiadania formalnego wykształcenia. Ja chcę usłyszeć dobrze napisany utwór. Nie wymagam od twórcy/kompozytora, żeby miał dyplom.
2. Nie napisałem o tym wprost, ale osobiście, subiektywnie nie lubię mieszania form, gatunków, stylów. W moim odczuciu i doświadczeniu WJ powinna być festiwalem muzyki współczesnej w postaci „czystej” (cokolwiek miałoby to znaczyć) – bez domieszek ani wtrętów z innych dziedzin i gatunków. Ja generalnie źle znoszę wszelkiego rodzaju kombinacje typu „światło dźwięk”, czy „koncert na sitar z orkiestrą” (Ravi Shankar), a wyjątkowo nie przepadam za całą dziedziną sztuki jaką jest remix, w najszerszym tego słowa znaczeniu. Nie widzę (albo nie pojmuję) celowości.
3. O „el-scenie” nie pisałem złośliwie. Jeśli tak wyszło, przepraszam 😛 Chodziło mi o środowisko twórców muzyki elektronicznej, znowu w najszerszym tego słowa znaczeniu.
Zresztą akurat wytwórnię Requiem Records lubię i podziwiam Łukasza Pawlaka za to co robi, bo to jest labour of love. Te publikacje nie rozchodzą się w setkach tysięcy egzemplarzy.
Może nie istnieć odpowiednie oprogramowanie, a nie każdy ma tablet z Windows.
…no i tablety mają sporo mniejsze ekrany.
Ale czytanie nut z tabletów jest już coraz powszechniejsze – nieraz widziałam.
Tadeusz Wielecki właśnie wczoraj mi powiedział, że chętnie włączyłby się w dyskusję, tylko musi spenetrować, jak się tu zalogować. (No i, dodam od siebie, mieć chwilę czasu…).
Remix też jest jakąś formą sztuki. Jakby się uprzeć, można powiedzieć że pseudoremiksem jest też twórczość Pawła Szymańskiego. I co, źle? 🙂
Nie chciałbym podążać tą ścieżką – w ten sposób można też rozmawiać o czwartej części I Symfonii Brahmsa, a Bach to już w ogóle… 🙂
A Requiem Records nawet sobie festiwal fundnęło. Trzy dni, od dziś:
https://www.facebook.com/events/796932363756504/
Tak, Requiem wydaje również muzykę ambitniejszą – o jakiej wspomina Piotr Tkacz. Byłem nawet na kiedyś koncercie w POLINie. „Ciekawe” 🙂
@ Gostek
ad. 1. nie chciałem sugerować, że takie stwierdzenie tutaj padło. wydaje mi się po prostu, że tego typu myślenie pokutuje w dyskusjach o współczesnej (w szerokim sensie) muzyce, ale może jestem przeczulony na tym punkcie.
ad. 2. „W moim odczuciu i doświadczeniu WJ powinna być festiwalem muzyki współczesnej w postaci “czystej” (cokolwiek miałoby to znaczyć) – bez domieszek ani wtrętów z innych dziedzin i gatunków.”
i tu się zgadzamy. oczywiście nie zabraniałbym festiwalowi poszukiwań, ale jednak dotychczasowe wycieczki do innych dźwiękowych krain nie były specjalnie odkrywcze, więc może lepiej ich zaprzestać.
ad. 3. jeśli w najszerszym, to ok, zgodzę się, żeby nie wyjść na czepialskiego. no i w lubieniu Requiem Records też się zgadzamy!
Pragnę wszystkich zapewnić, że Warszawska Jesień nie zmierza i nie zamierza zmierzać w kierunku muzyki pop. Merzbow w programie tegorocznej Jesieni pojawił się nie z pobudek populistycznych, tylko ze względu na temat przewodni, jakim jest Dynamistatyka. Ten neologizm, oksymoron, wskazuje na dość tajemniczą cechę muzyki, jaką jest jednoczesność występowania w niej ruchu i bezruchu. Obu tych stanów nie da się odzielić. Kiedy słuchamy muzyki, zawsze doznajemy czegoś na podobieństwo spoczywającego ruchu, czy ruchomego spoczynku. W muzyce współczesnej kompozytorzy świadomie podejmują grę z tą opozycją. By to lepiej unaocznić w programie przedstawiamy – obok wielu innych wcieleń dynamistatyki – sytuacje skrajne: muzykę „czasu zatrzymanego”: The Second Dream… La Monte Younga, Slices Alvina Luciera i in. utwory (z pozoru całkowicie statyczne) oraz muzykę „czasu zgęszczonego”, spiętrzonych zdarzeń dźwiękowych: La Chute d”Icare Briana Ferneyhougha, kompozycje Prinsa, Cendo, Manoury’ego i in. (pozornie totalnie dynamiczne). W artykule wstępnym do książki programowej 58. WJ omawiam program tegorocznego Festiwalu właśnie z tej dynamistatycznej perspektywy, jest też w książce znakomity esej Krzysztofa Szwajgiera, autora terminu „dynamistatyka”. Noise należało pokazać, bo to muzyka-obiekt, w którym paradoks dynamistatyki wykracza poza samą sytuację odbioru słuchowego. Osobiście w tym gatunku nie gustuję, ale oprócz powodów związanych z tegorocznym tematem, lekko ekscytował mnie aspekt dydaktyczny: ci spośród fanów Merzbowa, którzy trafią na Warszawską Jesień wyłącznie ze względu na niego, może dowiedzą się przy okazji, że noise jako artystyczny postulat nie jest wynalazkiem współczesnym, liczy sobie już ponad sto lat, ale co ważniejsze, że muzyka nie polega wyłącznie na doznawaniu wrażeń: jest zjawiskiem podlegającym refleksji. I przeto być może zakrzykną: „A więc całe życie mówiliśmy prozą!?”.
@ Tadeusz Wielecki
Co oznacza dla Pana pojęcie „muzyka WSPÓŁCZESNA”?
Piękny i całkowicie niewspółczesny przykład dynamistatyki:
https://www.youtube.com/watch?v=PhqWgfGK1Xw
No i co ja mam teraz robić? Chciałam zrobić nowy wpis, ale skoro dyskusja trwa…
@PK 24.09. godz.0:05 Bardzo się cieszę,że oba zespoły spodobały się „jesiennej”publiczności 🙂 Kwartet Lutosławskiego ma już od dawna ugruntowaną pozycję,więc pewnie specjalnie zachwalać ich nie trzeba, ale LutosAir też zasługuje na uwagę publiczności szerszej niż tylko wrocławska,bo bardzo ciekawe rzeczy robią ( Kierownictwo jest nausznym świadkiem ich wrocławskich koncertów – w tym roku i na poprzedniej Wratislavii ).
Ale przede wszystkim – najserdeczniejsze,choć spóźnione – Niech żyje naaaam !!! 😀 Samych dobrych i radosnych chwil,Pani Kierowniczko !
@lesio 24.09. godz. 6:13
Nie ma za co przepraszać,nawet jeśli przez przypadek,to ślicznie wyszło 😉 Tak mi się spodobało,że chyba podkradnę ( z zachowaniem kopyrajtu, rzecz jasna 😀 )
@ Tadeusz Wielecki
Szanowny Panie,
Proszę mi wybaczyć, ale mam wrażenie, że efektu dydaktycznego nie będzie. Znam wielu wielbicieli noise’u, którzy na koncerty Warszawskiej Jesieni nie chodzą, ale nie wynika to z braku świadomości na temat źródeł ich ukochanej muzyki. Wręcz przeciwnie, większość słuchaczy noise’u, których znam ma w małym palcu futuryzm, twórczość Edgara Varèse, bruitystycznego Pendereckiego, działalność studiów eksperymentalnych Europy, muzykę konkretną i kompozytorów wyrosłych na bazie San Francisco Tape Music Center. Niektórzy po prostu nie znajdują w programie Warszawskiej Jesieni niczego dla siebie ciekawego, inni niezbyt dobrze czują się w warunkach filharmonijnych/festiwalowych (noise to muzyka z ducha punkowa). Ja najpierw chodziłem na koncerty noise’owe, dopiero później przesiadłem się do filharmonii i czuję się w niej dość dobrze, mimo że nie mogę zrozumieć czemu nie mogę się napić w przerwie pomiędzy utworami wody mineralnej. Ale rozumiem ludzi, którzy mają problem z tym, że nie mogą się położyć w sali koncertowej (i wcale nie wynika to z ich nieznajomości muzycznej tradycji).
I zgadzam się z Piotrem Tkaczem, że wpuszczenie kilku nieakademickich kompozytorów wcale nie będzie upopowieniem festiwalu. Dlatego bardzo cieszę się z koncertu Merzbowa (chociaż mi się nie podobał) i swobodnej atmosfery, która na nim panowała – można było sobie chodzić, leżeć, nawet spać, odbierać muzykę po swojemu.
Do twórców, które wymienił Piotr dodałbym jeszcze kilku polskich kompozytorów-artystów-muzyków-producentów: Zbigniewa Karkowskiego, Roberta Piotrowicza, Annę Zaradny, Pawła Kulczyńskiego (Wilhelma Brasa), Daniela Brożka (Czarnego Latawca). Można ich słuchać nie wiedząc niczego o muzyce współczesnej, ale o ile ciekawsze jest słuchanie ze znajomością kontekstu!
pozdrawiam i dziękuję za ciekawy festiwal,
Filip Lech