Cztery dynamistatyki

„Co u diabła, to już wszystko jest dynamistatyczne?” napisał w przewodniku po festiwalu Tadeusz Wielecki. Może nie wszystko, ale prawie. Dziś, na zakończenie festiwalu, w wykonaniu orkiestry Filharmonii Narodowej pod batutą Jacka Kaspszyka, usłyszeliśmy cztery utwory tak absolutnie od siebie różne, a jednak wszystkie dadzą się tym słowem określić.

Młoda litewska kompozytorka Justė Janulytė w utworze Textile na orkiestrę symfoniczną pokazała zgodnie z tytułem istną tkaninę, a może nawet raczej tkankę dźwięków. Słowo tkanka jest tu chyba nawet bardziej adekwatne, bo miało się wrażenie obcowania z żywym, oddychającym organizmem. Delikatna, subtelna, rozwijała się jak kwiat, to w smyczkach, to w dętych, ukazując różne oblicza tych samych współbrzmień.

Jakiż kontrast wniosło Wielkie przejście Jerzego Kornowicza na fortepian i orkiestrę. Pisane pod wpływem wydarzeń na kijowskim Majdanie, miało swoją premierę dokładnie tam, czyli w Konserwatorium. Atmosfera tamtych dni daje się odczuć w utworze. Ale i tu jest dynamistatyka: prawie cały utwór, składający się z wielu epizodów, oparty jest na jednej skali harmonicznej, brzmiącej trochę po messiaenowsku, co podkreśla również dynamiczna, niespokojna, pełna synkop partia fortepianu. Pianista gra przez cały utwór bez przerwy, orkiestra ma swoje sprawy. Dopiero pod koniec nagle wchodzi brutalne tutti, owe harmonie zanikają, a pod naporem brzmienia milknie też w końcu fortepian (świetnie się spisał młody ukraiński pianista Dmytro Tavanets, który brał również udział w prawykonaniu), za nim cała orkiestra i wszystko rozsypuje się w odrealnionym brzmieniu obracanych w powietrzu plastikowych rur. Mocna rzecz.

Double Up Simona Steena-Andersena to z kolei dynamistatyka humorystyczna. Dowcipny kolaż brzmień-sygnałów-motywów-cytatów z życia codziennego przetransponowanych na dźwięki instrumentalne oraz brzmiące z samplera. Szczególnie wbija się w pamięć imitacja uporczywego wybierania numeru i sygnału telefonu. Motywy są bardzo charakterystyczne; to pod wpływem utworów Steena-Andersena był zapewne Andrzej Kwieciński pisząc np. Concerto. Re Maggiore na klawesyn i orkiestrę, ale u Duńczyka wszystko jest bardziej spiętrzone, aż do absurdu. To niezwykle pociągająca muzyka na swój sposób, choć mnie w pewnym momencie owo spiętrzenie gagów, wciąż podobnych, zaczęło nużyć. Tu wyszła cała dynamistatyka – wszystko obracało się w tych samych rejonach, wysokościach.

I znów duży kontrast  nastrojów: Fisher King Szweda Rolfa Wallina, wnoszący nastrój melancholii, a nawet momentami depresji, w innych zaś momentach podnoszący się. Bardzo w każdym razie poważny, prawie mistyczny. Tu zabłysnął w partii solowej wybitny, z absolutnej światowej czołówki, szwedzki trębacz Håkan Hardenberger. Nie pierwszy raz wystąpił na Jesieni: w 1994 r., na owym pamiętnym koncercie poświęconym Witoldowi Lutosławskiemu po jego śmierci, a wymyślonym przez Andrzeja Chłopeckiego, gdzie wykonano utwory poświęcone naszemu wielkiemu kompozytorowi, zagrał utwór Toru Takemitsu Paths.

Bardzo więc pięknie zakończyła się tegoroczna Warszawska Jesień. Czy też, jak chce ciachomagdalenka, grubo. Jesień żyje. Niech żyje!