Dziewiąta na dwudziesty

Co mogło się pojawić na oficjalnym otwarciu dwudziestego, jubileuszowego Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena? Oczywiście IX Symfonia.

Jak daleko odszedł ten festiwal od początkowej, kilkudniowej krakowskiej imprezy. Pięć lat temu, przy okazji 15. edycji, opisałam jego historię. Porównywałam krakowską skromność i rodzinność z warszawskim blichtrem i rozbuchaniem. Dziś, patrząc z perspektywy, nie widać już tylu koncesji na rzecz biznesu, ile było w pierwszych latach warszawskich. Jest normalnie, choć festiwal nadal jest potężny, trwa dwa tygodnie. Zresztą przestał już on być jedynym warszawskim festiwalem większych rozmiarów – mamy już także Chopina i Jego Europę.

Wracając do Festiwalu Beethovenowskiego, IX Symfonia była zapewne (trzeba by sprawdzić) jednym z najczęściej wykonywanych dzieł patrona. Wczoraj, w obecnym kontekście politycznym, otwieranie nią (i poniekąd hymnem Europy) tegorocznej edycji nabrało cech symbolicznych, o czym zapewne układający program nawet nie myśleli. Ale pomińmy tę okoliczność (odnotowując jedynie fakt wybuczenia ministra kultury podczas powitania oficjeli) i skupmy się na muzyce w wykonaniu solistów oraz Orkiestry i Chóru Filharmonii Narodowej pod batutą Jacka Kaspszyka.

W pierwszej części koncertu wykonano Fantazję c-moll na fortepian, chór i orkiestrę op. 80, co było logiczne: dzieło to, choć nie należące do najwybitniejszych w twórczości Beethovena, jest ewidentnym szkicem do słynnego finału IX Symfonii. Nie tylko pod względem formy, jako to powtarzających się (po dłuższym wstępie, fortepianowym i orkiestrowym) w dwóch cyklach wariacji, ale także pod względem tematu tych wariacji, przypominającego temat Ody do radości. I też: najpierw w formie czysto instrumentalnej, a potem z udziałem chóru i solistów, zupełnie jak w opusie 125.

Solistką była koreańska pianistka Yeol Eum Son, która uczestniczyła swego czasu (2005) w Konkursie Chopinowskim i co prawda dotarła aż do finału, ale ostatecznie nie zdobyła żadnych laurów (za to została nagrodzona na paru innych konkursach). Etap konkursowy ma już za sobą – ma 30 lat, a w jej biogramie można przeczytać parę ciekawych szczegółów, np. że zajmuje się również pisaniem do gazety, a w zeszłym roku ukazała się książka ze zbiorem jej tekstów. Wstęp do Fantazji zagrała porządnie, przyzwoicie, choć parę szczegółów (akcentów) nieco mnie zdziwiło, ale to już detale. Nad dalszym ciągiem utworu nie będę się już rozwodzić, bo jednak głównym punktem programu była IX Symfonia. Jacek Kaspszyk bardzo się starał, podobały mi się jego tempa, niestety sekcja blachy powinna trochę popracować (puzony, waltornia). Chór jak zwykle był znakomity. Zawiedli natomiast soliści, a zwłaszcza sopranistka Heli Veskus (rozwibrowana ponad wszelką miarę) i tenor Michael Schade. Ale ogólnie było podniośle, a na koniec obowiązkowy stojak.

W samo południe natomiast na Zamku Królewskim odbyło się pierwsze, nieoficjalne otwarcie festiwalu – Emerson String Quartet po raz kolejny wystąpił w takiej roli, w jakiej usłyszałam go dwa i pół roku temu na berlińskim Musikfest (też nie było to jeszcze oficjalne otwarcie). Tym razem z innymi proporcjami programowymi. Kwartet Bartóka był tylko jeden – tym razem czwarty, jeden z tych najbardziej awangardowych – i zabrzmiał moim zdaniem najlepiej z całego koncertu. Otoczony został z jednej strony Beethovenowskim op. 135 (ostatni z jego kwartetów) i Rosamunde-Quartett Schuberta, które wydały mi się trochę blade i nie zawsze pewne intonacyjnie – to zapewne problem tej sali, z którego muzycy zdawali sobie sprawę, ponieważ stroili się prawie po każdej części. Byłam więc w sumie mniej zachwycona niż na berlińskim koncercie, ale można powiedzieć, że muzycy wciąż starają się trzymać klasę. Jeszcze posłuchamy na tym festiwalu paru dobrych kwartetów.

A dziś wieczorem zdradzam festiwal dla premiery Ariodante w Warszawskiej Operze Kameralnej. Żałuję zresztą, bo grają młodzi pianiści, a zwłaszcza ciekawa jestem, jak gra dziś Andrew Tyson, którego świetnie pamiętam z Konkursu Chopinowskiego w 2010 r.