Gwiazdorski Ariodante

Pierwsze w Polsce wystawienie tej jednej z najlepszych oper Haendla zostanie pokazane w Warszawskiej Operze Kameralnej jeszcze tylko dwa razy, we wtorek i czwartek. Plus jedno wykonanie w wersji koncertowej, w niedzielę w Studiu im. Witolda Lutosławskiego.

Jeżeli kiedyś wróci na scenę, to już nie w tym sezonie. Za to rzecz zostanie nagrana, co bardzo cieszy. Bo naprawdę warto posłuchać. Ale przede wszystkim warto się wybrać (uprzedzam – z dwiema przerwami rzecz trwa cztery godziny i dwadzieścia minut). Bo choć inscenizacja nie jest jakaś wybitnie ciekawa, to jednak lepiej chyba odbiera się dzieło w wersji teatralnej, ponieważ emocje wkładane w role na pewno dodają interpretacjom dodatkowego waloru. Przede wszystkim w głównych partiach.

Są w tym spektaklu dwie główne gwiazdy. Pierwszą jest oczywiście Olga Pasiecznik w roli Ginevry, królewskiej córki i heroiny spektaklu. We wspaniałej formie, i głosowej, i aktorskiej, po prostu porywającej. Ale, uwaga, pod względem wokalnym nie ustępuje jej Kacper Szelążek w roli tytułowej, który zresztą zbiera najwięcej najbardziej entuzjastycznych owacji, i słusznie, zwłaszcza że to jego sceniczne prawie początki, a Olgę już dobrze znamy. Szelążek to głos, który, obawiam się, chyba szybko przestanie być słyszany w Polsce – poziom absolutnie światowy. Pod względem aktorskim na razie jest trochę sztywny, ale z czasem zapewne i tej ogłady nabierze, w każdym razie kiedy śpiewa, i tak skupia na sobie pełną uwagę. A już duety tych obojga to wyższa szkoła jazdy.

Może nie aż tak efektownie, jeśli chodzi o sam głos, ale za to wybitnie aktorsko prezentuje się Jan Jakub Monowid w roli Polinessa, czarnego charakteru. To jego specjalność, role złych duchów czy szaleńców (świetny był i jako Orlando, i jako Robespierre u Zygmunta Krauzego). Znakomicie oddał wężową naturę i lubieżność niechcianego zalotnika Ginevry, intryganta, który prawie przyczynia się do jej zguby. W roli zakochanej w nim damy dworu, Dalindy, która pada ofiarą jego intrygi przeciwko Ginevrze i Ariodantemu, bardzo obiecująca młoda sopranistka – Dagmara Barna. Jeszcze król, ojciec Ginevry – Andrzej Klimczak i brat Ariodantego Lurcanio – Wojciech Parchem. Dobry komplet. Plus sprawny i chór, i orkiestra pod dyrekcją Władysława Kłosiewicza.

Inscenizację przygotował Krzysztof Cicheński, ten sam, który interesująco ujął Pajace Leoncavalla rok temu w poznańskim Teatrze Wielkim. Tym razem jednak rzecz wydawała się trochę niedopracowana, choć może było zbyt mało czasu na przygotowanie (bodaj dwa tygodnie). Strona wizualna też tym razem wydawała się mniej atrakcyjna; Julia Kosek, która w Poznaniu zajmowała się tylko kostiumami, tu opracowała również scenografię. Bardzo minimalistyczną, składającą się głównie z kratki z tyłu sceny z rozpiętą sztuczną zielenią. Było więc trochę jak w Orlandzie w Teatrze Stanisławowskim. Te dekoracje miały dobrą stronę: nie było żadnych kotar, co sprzyjało akustyce, zwłaszcza dobrej słyszalności orkiestry.

W programie reżyser pomieścił uczony tekst na temat swojej pracy, opierający się na „teorii fałdy” Gillesa Deleuze’a. Towarzyszą mu rysunki „fałd” odnoszących się do spektaklu. Trudno to połączyć z tym, cośmy zobaczyli na scenie. Ale i tak najważniejsze jest to, cośmy usłyszeli.