Dęty Rossini, dęty Osokins

Oczywiście w każdym z dwóch powyższych sformułowań słowa „dęty” używam w innym znaczeniu.

Przeuroczy był popołudniowy koncert w Studiu im. Lutosławskiego. Założony w Bazylei Amphion Wind Ensemble – to zespół wirtuozów grających na historycznych instrumentach dętych. Taka „dechovka” to zupełnie inna jakość niż współczesna orkiestra dęta. Brzmienie instrumentów jest miększe, cieplejsze i bardziej stopliwe. Repertuar zespołu to klasyka i okolice, a Rossini – to przecież w pewnym sensie jeszcze klasyk, wyciągający konsekwencje z Mozarta, choć wprowadzający też własne innowacje.

Transkrypcji najsłynniejszego dzieła Rossiniego, Cyrulika sewilskiego, dokonywano już za jego czasów wielokrotnie. Na zespół instrumentów dętych opracował je Vincenzo Gambaro, kompozytor i klarnecista. Stąd szczególny skład wykonawców: jeden flet, za to klarnetów aż cztery; obojów wcale, dwa fagoty, serpent, dwie trąbki, dwa rogi, puzon i… kontrabas. Nawiasem mówiąc z parytetem w Amphion Wind Ensemble jest kiepsko – jedna pani (fagocistka) na trzynastu panów. Grunt jednak, że grają wspaniale. Podobno sam Rossini powiedział, że ta transkrypcja jest lepsza od oryginału. Czy klarnetowa Rozyna jest lepsza od śpiewającej – trudno powiedzieć, ale opracowanie rzeczywiście jest zgrabne i pełne humoru. Oczywiście muzycy nie wykonali całej opery, lecz uwerturę oraz wybór arii, duetów i ansambli. Trwało to w sumie godzinę bez przerwy, więc muzycy się napracowali, ale dali nawet bis – powtórzyli arię Figara.

Wieczorem w tym samym miejscu – trudno powiedzieć właściwie, że zawód, bo czegoś takiego jednak się częściowo spodziewałam, w końcu słyszałam wszystkie produkcje Georgijsa Osokinsa na konkursie. Tj. spodziewałam się, że będzie kiczowato, ale że wykonania innych utworów będą do zniesienia, natomiast Chopin mniej. I to się sprawdziło nawet za bardzo. Sam program miał ułożony nawet dość inteligentnie: w każdej części na początku sonata Scarlattiego (a raczej impresja wokół sonaty Scarlattiego), potem barkarola (w pierwszej części Rachmaninowa, w drugiej Chopina), potem w pierwszej części miała być sonata Skriabina, ale się nie nauczył, więc zastąpił ją kilkoma drobnymi utworami Rachmaninowa i Skriabina, a w drugiej była Sonata h-moll Chopina. Podobnie jak na konkursie, wszystko sobie zręcznie ułożył tonacjami i niemal łączył utwory; jeden z moich przyjaciół skomentował to „knajpa”, ja bym tego akurat się nie czepiała. Jeśli „knajpa”, to w innej dziedzinie – otóż było to pretensjonalnie grane, z nadmiernymi rubatami, jakby dziewiętnastowiecznie, ale wyraźnie odczuwało się naśladownictwo. I dość cienkie – piana bywały nawet niezłe, ale forte brzydkie, płaskie i brutalne.

O ile jednak pierwszą część dało się jakoś znieść, to druga była koszmarem. Zarówno Barkarola, jak i Sonata h-moll – kompletnie niedouczone, zamazane, z żenującymi błędami i dziwnymi, wykoślawionymi rubatami i akcentami, większymi jeszcze niż w utworach rosyjskich. Nawiasem mówiąc to, że Osokins gra kiczowato, to już trudno, taki jego gust, ale żeby się jeszcze do tego nie nauczyć utworu – to już afront wobec publiczności, żeby nie powiedzieć mocniej. (Na konkursie dziwiłam się, że po sonacie puszczono go do finału; teraz było nawet dużo gorzej.) Ale chyba chłopak już się zorientował niestety, że wystarczy, że rzuci długimi włosami, zrobi natchnioną po kabotyńsku minę, machnie ręką, pokaże klatę („imydż” miał taki sam jak na konkursie) – i już będą zachwyty. No i były wrzaski, krzyki i stojaki. Osokins bisował cztery razy: Preludium gis-moll Rachmaninowa, Nokturn cis-moll op. posth. Chopina, modne ostatnio Preludium Bacha-Silotiego i na koniec Polonez As-dur – to był już szczyt chucpy. Wychodząc z koleżeństwem jęknęłam, że mamy takie dziwne czasy, w których nawet Florence Foster Jenkins miałaby swoich wielbicieli. Nawiasem mówiąc ponoć świetny film, a Meryl Streep warta kolejnego Oscara. Trzeba będzie się wybrać.