Dzień Stańki i współpracowników

Wieczorny występ kolejnej wersji Kwartetu Tomasza Stańki był jak dotąd punktem kulminacyjnym festiwalu. Także na poprzedzającym go koncercie pojawili się muzycy, z których każdy grał kiedyś z naszym trębaczem.

Jakob Bro, duński gitarzysta, był członkiem skandynawskiego zestawu, który nagrał ze Stańką piękną płytę Dark Eyes. Basista Thomas Morgan był przez parę lat członkiem „nowojorskiego” kwartetu Stańki, który nagrał wspólnie Wisławę. Z Joeyem Baronem trębacz niczego nie nagrywał, ale zdarzyło mu się z nim występować. Tych trzech panów nagrało rok temu płytę Streams, która ukazała się na rynku parę miesięcy temu – to druga płyta Bro jako lidera, na poprzedniej, Gefion, zagrał ten sam basista, ale inny perkusista, Jon Christensen.

Granie subtelne, łagodne, balladowe. Każdy z muzyków jest klasą dla siebie, chyba nawet w tym kontekście lider jest najmniej wyrazistą osobowością. Morgan, jak już wiemy z jego występów ze Stańką, jest po prostu wybitny, a wygląda jak niewiniątko (kiedyś mi się tu napisało, że wygląda jakby się urwał z Doliny Krzemowej). Świetne były jego „rozmowy” z gitarzystą. A niezwykle atrakcyjnym tłem była perkusja Barona, który swoje – bywa, że nadmierne jak na mój gust – zamiłowanie do używania miotełek mógł tym razem spożytkować w idealnym kontekście. Oczywiście tymi miotełkami gra na różne sposoby, i nie tylko nimi, ale też palcami czy bokiem pałek – po prostu rzeźbi w dźwięku.

O ile przy tej muzyce można było się rozmarzyć i gdzieś pofrunąć, to już zupełnie nie dało się przy występie kwartetu Stańki. Z poprzedniego składu nowojorskiego pozostał fantastyczny Kubańczyk David Virelles, który w Bielsku pojawił się swego czasu także z własnym niezwykłym projektem; na płycie (bo grano materiał z płyty, którą ECM ma wydać na wiosnę) gra też jeszcze perkusista Gerald Cleaver. Natomiast tym razem sekcja rytmiczna była inna: na basie grał Reuben Rogers (też jest na płycie), a na perkusji Marcus Gilmore – tych dwóch razem grało jak maszyna, a Gilmore ponadto miał niezwykle efektowne solówki. Bardzo wyrazisty był pianista; w ogóle widać było niesamowitą energię, jaka przepływała między muzykami. Bo oczywiście wszystko kontrolował lider, choć pozornie bardzo dozował swoje wejścia. Ale jak już wchodził, było widać, kto tu rządzi, choć perkusista miał tendencję do wybijania się. Każde wejście trębacza było ogromnie energetyczne, nawet w tych spokojniejszych fragmentach było napięcie, charakterystyczny, często nieco chrapliwy dźwięk przykuwał uwagę. Muzycy grali nie tylko materiał z nowej płyty, ale także fragmenty płyty Polin, a zaczęli często grywaną przez Stańkę przy różnych okazjach December Avenue. Nowe tematy też są bardzo „stańkowe”, ale widać w nich poszukiwanie formuły, która byłaby prosta i wyrafinowana zarazem.

Wczoraj byłam akurat przy tym, jak ktoś z fanów powiedział do trębacza, że dziękuje mu za wszystkie płyty, szkoda tylko, że nie ma DVD. On się nieco skrzywił, że po co DVD, przecież jest stary i nie ma co oglądać. Może to była swoista kokieteria: ja też uważam, że fajnie jest patrzeć na to, co Stańko robi na scenie, jak sobie chodzi, jak przysiada i słucha kolegów kiwając się, a wygląda przy tym stylowo w swoich kapelutkach; dziś miał na sobie jeszcze świetną koszulkę z Witkacym wyprodukowaną przez firmę Diesel.

Tradycyjnie jego występ zapowiedziała córka Ania, co jest bardzo miłym gestem. Najładniejsze w jej wypowiedzi było stwierdzenie, że Jazzowa Jesień przypada na listopad, kiedy zanurzamy się już w zimowe mroki, a ta muzyka ładuje nam baterie. Oj, tak, zwłaszcza takie koncerty jak dzisiejszy. Dla mnie to był już niestety ostatni w tym roku – jadę do Wrocławia na jeden dzień Jazztopadu. A w Bielsku jeszcze dwa piękne dni. Mam nadzieję, że po powrocie uda mi się pozyskać płyty tych wykonawców, na których koncertach nie będę.