Żywot rozpustnika na sucho

To był pierwszy koncert tegorocznego Festiwalu Beethovenowskiego, który mnie w pełni zadowolił. I dzieło genialne, i wykonanie znakomite.

Chciałoby się oczywiście także teatru, i wciąż wspominałam z rozrzewnieniem pamiętną realizację w Warszawskiej Operze Kameralnej (też pewnie pójdzie do utylizacji…). Ale to jest takie dzieło, które można podziwiać po prostu słuchając. Mam w domu dwa albumy z The Rake’s Progress, jeden pod batutą samego Strawińskiego, drugi – Seiji Ozawy. Zdarzył mi się też kiedyś seans domowego słuchania całej opery z osobą podówczas bliską. Przywykłam więc, że obrazek do tego jest niekonieczny, a w ogóle to muzyka tak niesamowita, że całość przelatuje jak z bicza trzasł.

O ile Pulcinella to wariacje na tematy włoskie (Pergolesiego i okolic), to Żywot rozpustnika to mozartiana. I nie mam tu na myśli niewielkich paralel z Don Giovannim (ochocze poddawanie się bohatera tytułowej rozpuście, scena na cmentarzu) – zresztą bohater, Tom Rakewell, bynajmniej Don Giovanniego nie przypomina – to po prostu człowiek słaby, ulegający wpływom. Chodzi o stylistykę. Jest tu dużo pseudocytatów, a najwięcej skojarzeń można mieć z Cosi fan tutte. Ale nie tylko Mozart się tu odzywa, lecz i dawniejsze epoki, i nawet Beethoven (marsz turecki z Ruin Aten). Nic dosłownie, oczywiście, tylko bardzo po strawińskiemu: obecna jest wciąż szczelina na współczesność, która rozwiera się coraz szerzej i właściwie od wspomnianej sceny na cmentarzu już Mozarta nie ma.

W treści zaś, czyli libretcie W.H. Audena (według rycin Williama Hogartha) dopisanie roli diabła, którym jest Nick Shadow, otwiera perspektywę na skojarzenia faustyczne. Aluzji i w muzyce, i w treści jest ogrom. Nikomu jednak chyba nie przyjdzie do głowy, by nazwać to dzieło eklektycznym, choć formalnie można by tego określenie użyć. To jednak jest jak stop, którego rozdzielić na czynniki pierwsze się nie da.

Największym walorem wykonania były głosy solowe, choć i orkiestra (NOSPR pod batutą Alexandra Liebreicha), i wszechstronny chór (Camerata Silesia) znakomicie sekundowały artystom. Rewelacją była Louise Alder w roli Anny Trulove, sopran o pięknej, ciepłej barwie. Atrakcyjnie brzmiał tenor Adriana Stroopera jako Toma. W atrakcyjności bynajmniej nie ustępował mu znany nam nieźle Krzysztof Szomański jako Nick Shadow (kiedyś był związany z Londynem, potem z berlińską Deutsche Oper, a obecnie z operą w Darmstadt). Drugim polskim wkładem była Anna Lubańska w roli Baby-Turka, która nadała tej roli dużo ciepła (automatycznie się jej współczuło, choć przecież jest postacią groteskową). Eric Downs też był świetny w epizodycznej roli ojca Anny. W sumie muszę powiedzieć, że się wzruszyłam, i tym razem nie miałam wątpliwości, że stojak się należy.