Od Haendla do Szymańskiego

Taki szeroki rozrzut mieliśmy pierwszego dnia festiwalu Chopin i Jego Europa, biorąc pod uwagę oba koncerty. Chopin też był, a jakże.

Bardzo dobrze jednak, że tylko jako przerywniki – jeszcze się go nasłuchamy, ale ciekawie było posłuchać w innym niż chopinowski repertuarze Erica Lu. Rozpoczął absolutnie niesamowitym utworem, jakim jest Rondo a-moll Mozarta. Pierwsze, co uderzało w tym wykonaniu, to umiejętność pięknego cieniowania barwy dźwięku. Wszystko było świetnie skonstruowane i na pewno znakomicie wyćwiczone, choć po pewnym czasie czegoś mi zabrakło – duszy? Barkarola Chopina była dość płaska, a 6 utworów op. 118 Brahmsa… no cóż, pianista jest bardzo młody i choć każda nuta była tam na swoim miejscu, zabrakło głębszego przeżycia. A to przecież tak zróżnicowany ciąg kompozycji, począwszy od szokującego krzyku rozpaczy, jakim jest pierwsze Intermezzo a-moll, przez sielankowe Intermezzo A-dur czy epicką Balladę g-moll po cichą tym razem rozpacz i beznadziejność w Intermezzo es-moll. Prawdę mówiąc, wciąż szukam wykonań fortepianowych utworów Brahmsa, jakie by mi odpowiadały w pełni, i trudno je znaleźć.

Chaconnę G-dur HWV 435 Haendla potraktował Lu jako potężne popisowe dzieło, kontrastując je z delikatnymi miniaturkami – mazurkami Chopina z op. 33. Na koniec znów duży kontrast – VII Sonata Prokofiewa; pierwsza część świetna, drapieżna, druga też dobra, jednak w finale coś poszło nie do końca tak; pianista chyba to wyczuł, bo sprawiał wrażenie, że się zdenerwował. Na pierwszy bis zagrał arię Schafe können sicher weiden z Kantaty myśliwskiej Bacha BWV 208 w transkrypcji Egona Petri – niestety mylił się w niej wielokrotnie; chcąc poprawić wrażenie, rzucił się na pierwszą część Sonaty b-moll Chopina i choć było już lepiej, to też mu niestety coś pod koniec nie wyszło.

Na drugim koncercie oczekiwano (ja akurat niekoniecznie) przede wszystkim występu Jana Lisieckiego, który z Orkiestrą Akademii Beethovenowskiej pod batutą Jacka Kaspszyka wykonał I Koncert d-moll Brahmsa. Cóż, wykonał. Poza entuzjazmem fanów słyszało się głosy, że to o wiele za wcześnie dla 22-letniego pianisty. Co więcej, już słychać, że raczej nie będzie miał tego, co ma już dziś 19-letni Lu – dbałości o jakość dźwięku. Na oktawy rzucał się dość grubiańsko; w lirycznych momentach nawet się starał, ale ze skutkiem nierównym. Ja, co gorsza, wciąż mam w uchu ten wieczór sprzed trzech lat, również zresztą pod batutą Kaspszyka… Na bis pianista zagrał Nokturn c-moll Chopina i lepiej byłoby, gdyby go nie zagrał. Bis został zresztą przyjęty z dużo mniejszym entuzjazmem, więc na tym się skończyło.

Jednak mocniejsze były pozostałe punkty programu. Na początek – kolejne wspaniałe dzieło Pawła Szymańskiego Through the Looking-Glass… IV, napisane w zeszłym roku na jubileusz 200-lecia Uniwersytetu Warszawskiego. Było wykonane wówczas na specjalnym zamkniętym koncercie, na którym nie miałam zaszczytu być, więc teraz słyszałam je po raz pierwszy. Można powiedzieć, że rzecz poniekąd typowa dla tego kompozytora – świat złożony z odłamków czegoś, co znamy, niepokojąco rozsypanych w niewiadomej przestrzeni, z niespodziankami kryjącymi się za każdym rogiem. Robi wrażenie.

A na koniec – urocza Symfonia c-moll Franciszka Mireckiego, napisana w czasie zbliżonym do koncertu Brahmsa. Tutaj porządny życiorys kompozytora, w którym mowa jest też o jego kontaktach z Beethovenem; to jemu właśnie zawdzięczamy, że autor Eroiki napisał, a właściwie opracował dwie pieśni polskie. Co do symfonii, nie jest to może dzieło genialne, ale bardzo wdzięczne, miło się go słucha. Jeśli ktoś ciekawy, można go posłuchać tutaj.