Dwaj pianiści-muzycy

Charles Richard-Hamelin mógł czuć się zestresowany świadomością, że gra przed Nelsonem Freire. Ale obaj mają wiele wspólnego: nie popisują się, lecz muzykują.

Kanadyjskiemu pianiście obca jest zasada Hitchcocka, nie pragnie wstrząsać od samego początku – jeśli, to tylko w dziedzinie emocji. Zaczął bowiem od Fantazji d-moll Mozarta, oddając jej cały wielki smutek (z wyjątkiem pogodnego zakończenia, które zawsze wydaje mi się jakoś nienaturalne, jakby Mozart musiał tu spełnić jakiś wymóg happy endu). Później przyszedł blok chopinowski, także nie z kategorii wyczynów, ale i nie z przerywników. Zagrał mianowicie wszystkie cztery Impromptus – utwory zatrzymujące w czasie ulotne nastroje; ja je zawsze odbieram jako bardzo paryskie. Zaskoczył też dziwnym trochę zestawieniem: po Chopinie zagrał kilka utworów ormiańskiego kompozytora Arno Babadżaniana, który dotąd kojarzył mi się raczej z rozrywką – i to były dziełka raczej lekkie (łącznie, wbrew pozorom, z Elegią pamięci Arama Chaczaturiana), z nawiązaniami do muzyki ludowej. Pianista ma w ogóle tendencję do poszukiwania oryginalnego repertuaru – Enescu, Lapunow, Kapustin…

Z poszukiwania oryginalności wynikł też chyba wybór właśnie I Sonaty fis-moll op. 11 Schumanna. Jest to dzieło z tych rzadziej grywanych, szeroko zakrojone, romantycznie rozwichrzone, rozsadzające tradycyjną sonatową formę. I ciężkie, na co nawet tak subtelny muzyk jak Richard-Hamelin nie był w stanie do końca poradzić. Szkoda, że nie wybrał choćby innego utworu Schumanna. Bardziej w stronę owych dwóch Bunte Blätter z op. 99, które zagrał na drugi i trzeci bis – pierwszym była II część Koncertu f-moll Bacha.

Nelson Freire był dziś naprawdę w formie, co bardzo cieszy. Poprzedni koncert zakończył się (prawie) Bachem, ten się nim rozpoczął – były to wyłącznie transkrypcje dzieł organowych autorstwa Aleksandra Silotiego, Ferruccio Busoniego i Myry Hess, czyli najważniejszych „transkryptorów” Bacha (przykład z Egona Petri mieliśmy już pierwszego dnia festiwalu). Imponujące było zróżnicowanie barw jak rejestrów organowych.

Fantazja op. 17 Schumanna była, jak dla mnie, interpretacyjnie zaskakująca. Pierwsza część, to desperackie romantyczne rzucanie się, było u niego jakby łagodniejsze, jakby artysta chciał powiedzieć: to taka młodzieńcza muzyka i młodzieńcze porywy (kompozytor miał 26 lat), a więc w gruncie rzeczy nie tak bardzo poważne. Środkowa część zachowała epickość, ale nie była bohaterskim marszem. Finał był łagodny i w tym kontekście nie odbierało się go jak odprężenia po drugiej części. Bardzo ciekawe spojrzenie.

W drugą część miał zostać włączony krótki utwór Zygmunta Stojowskiego – niestety pianista go nie przygotował, do wykonanego więc na początku cyklu Heitora Villi-Lobosa A prole do bebê (tutaj pierwsza i trzecia część) dodał jeszcze czwarty utwór z cyklu Bachianas brasileiras. I o ile w pierwszej części między Bachem a Schumannem zrobił przerwę, to zaraz po Villi-Lobosie rzucił się na Sonatę h-moll Chopina. No i wszystko świetnie, pięknie i ze zrozumieniem, tylko dokąd się tak spieszył? Scherzo pobiło chyba wszelkie rekordy, Largo też było raczej Allegrettem, choć księżycowy nastrój środkowego fragmentu udało się zachować. W finale już porządnie przeszarżował, pod koniec się nawet poślizgnął, ale dotrwał do ostatniej nuty. Na bis dla uspokojenia był Mazurek op. 17 nr 4, a na koniec zaskoczenie – efektowny Dzień weselny w Troldhaugen op. 65 nr 6 Griega.