Sobota pełna wrażeń

Ileż się działo… aż za dużo, nie dało rady śledzić wszystkiego, bo trzeba byłoby się w pewnym momencie rozdwoić. A momenty były…

Trochę to była wpadka, choć dyrektor Leszczyński utrzymuje, że takie było założenie, że publiczność musi wybierać. I tylko się cieszy, że ludzie chcieli być na wszystkim. Trzeba więc było w tym wypadku wybrać między końcówką recitalu Nicholasa Angelicha w Filharmonii Narodowej a początkiem występu Fabia Biondiego z gitarzystą Giangiacomo Pinardim na Zamku Królewskim.

A okazało się to trudniejsze, niż się spodziewałam. Planowałam wyjść z drugiej części recitalu Angelicha i spokojnie pojechać na Zamek. Tymczasem pianista był w dobrej formie i pierwsza część jego występu – kolejne na tym festiwalu preludium Bacha-Busoniego: Nun komm, der Heiden Heiland, Brahmsowskie op. 116 oraz Sonata „Księżycowa” – zwłaszcza Brahms zabrzmiał na tyle obiecująco, że postanowiłam jednak zostać na drugiej części i  posłuchać obu cykli Wariacji na temat Paganiniego. I nie żałuję. Angelich ze swoją potężną posturą, ogromnymi rękami, a przy tym umiejętnością grania również pięknych pian (I część Beethovena!), ma wszelkie dane, żeby grać te wariacje wspaniale i trochę rozczarowała duża ilość „sąsiadów”, ale mimo to całość robiła wrażenie. Tyle że jak tylko skończył (trwało to w sumie pół godziny), zerwałam się i popędziłam nie zostawszy na bisach, które podobno były najlepsze ze wszystkiego (Schumann).

Gdy znalazłam się na Zamku, okazało się, że ominęła mnie tylko pierwsza z siedmiu w sumie sonat na skrzypce i gitarę Paganiniego. To zabawna, salonowa muzyka, może nie zawierająca aż takiej wirtuozerii, jak najbardziej popularne dzieła kompozytora, ale też wymagająca, i to nie tylko dla skrzypka, ale i dla gitarzysty – często obie partie traktowane są równorzędnie, choć są i takie sonaty, w których gitara spełnia rolę instrumentu akompaniującego. Szczerze mówiąc odniosłam wrażenie, że Biondi nie doćwiczył tych sonat; traktował je z należnym im humorem, ale zbyt nonszalancko, co się niestety zemściło poprzez wiele poślizgnięć. W środku programu umieszczono ciekawostkę przyrodniczą: Introdukcję i wariacje na temat polskiego hymnu narodowego na gitarę solo Stanisława Szczepanowskiego. To imię i nazwisko zwykliśmy kojarzyć z biskupem, ale było też paru innych w historii, w tym znakomity ponoć gitarzysta. Sam utwór nie ma jakichś wybitnych walorów kompozytorskich, jest dość prymitywny harmonicznie, Mazurek Dąbrowskiego pojawia się jako temat oraz na zakończenie.

40 minut przerwy – i powrót na Zamek w celu wysłuchania recitalu Andreasa Staiera. Czekało mnie dość osobliwe doświadczenie: dostałam miejsce po prawej stronie w pierwszym rzędzie, mając bezpośrednio przed sobą tył otwartego fortepianu (erard 1849). Słuchany w tym miejscu dźwięk jest bardzo selektywny i donośny, z dużą ilością wysokich tonów. Nic się nie ukryje. Tak więc nie ukryło się również, że artyście od czasu do czasu plątały się paluszki, czasem zresztą zgrabnie to maskował zaimprowizowanymi ozdobnikami czy modyfikacjami frazy; w drugiej części zresztą było lepiej pod tym względem niż w pierwszej. Każda z części była ułożona według podobnego schematu: na początek Suita francuska Bacha (w pierwszej części Piąta, w drugiej – Pierwsza), potem dzieło klasyczne lub romantyczne (barokizująca suita Mozarta, w drugiej części 12 Tańców niemieckich Schuberta), a na koniec mazurki Chopina: op. 17 i op. 24. Był to pierwszy raz, gdy Staier zagrał solo Chopina – wcześniej zdarzyło mu się tu wykonać jedynie parę jego pieśni z Christophem Prégardienem. Mazurki grał ze zrozumieniem, choć stosunkowo mało tanecznie. Bis jeden: Allemande z Partity D-dur Bacha. Staiera posłuchamy jeszcze w poniedziałek (z klarnecistą Lorenzem Coppolą) i we środę (z Orkiestrą XVIII Wieku).