Jak to się robi w Hamburgu

Od dawna marzyłam, żeby zwiedzić  fabrykę fortepianów Steinway & Sons. Marzenia czasem się spełniają – właśnie wczoraj mi się to udało.

Pretekstem były obchody 25-lecia serii fortepianów Boston, stworzonej w nowojorskiej fabryce. Przypomnijmy: pan Henry Steinway najpierw jako Heinrich Engelhard Steinweg budował instrumenty w swoje własnej kuchni jeszcze w Niemczech, potem wyemigrował do Stanów, zmienił nazwisko i wraz z synami założył rodzinny biznes, fabrykę fortepianów – w 1853 r., na Queens. Jednak niecałe trzy dekady później, w 1880 r., otworzył fabrykę na Europę w Hamburgu właśnie. Tak więc Stany były pierwsze i wciąż działają, choć to hamburskie instrumenty są słynniejsze. Ale może dla nas Europejczyków?

Boston został więc zaprojektowany ćwierć wieku temu jako instrument tańszy, dla tych, których nie stać na prawdziwego steinwaya. Później powstała jeszcze seria Essex (nie od brytyjskiego hrabstwa, ale od tego w stanie Massachusetts, niedaleko więc Bostonu). Najnowszym pomysłem, sprzed kilku lat, jest seria Spirio z wbudowanym mechanizmem elektronicznym, dzięki któremu fortepian sam gra, i to specjalnie nagrane interpretacje znanych pianistów związanych ze Steinwayem, jak Lang Lang czy Yuja Wang. Ale można też wyłączyć elektronikę i samemu na tym instrumencie grać. Takie to są pomysły dla biznesu – trzeba było trochę zejść w lud. Ale „prawdziwe” steinwaye, które można nazwać królami wśród fortepianów, nadal oczywiście powstają i powstawać na szczęście będą.

Firma święci więc powstanie „rodziny steinwayów”, m.in. wypuszczeniem jubileuszowej limitowanej (poniżej 200 instrumentów) Rainbow Collection, na których można sobie zamówić kolor wewnętrznej strony klapy głównej – niebieski, czerwony, fioletowy, zielony, co tylko się chce (na dźwięk to raczej nie wpływa). Zaprosiła z tej okazji międzynarodową grupę dziennikarzy i miałam zaszczyt znaleźć się wśród nich. Posłuchaliśmy wszystkich „członków rodziny” podczas wtorkowego wieczornego przyjęcia w fabryce – grali młodzi pianiści z jesiennego festiwalu Steinwaya oraz – także jako konferansjer – wystąpił tutejszy pianista jazzowy Joja Wendt.

Następnego dnia oprowadzono nas solidnie po fabryce. Właściwie manufakturze – praca rąk stanowi 80 proc. Mogliśmy podziwiać kolejno wszystkie etapy powstawania instrumentu. Dowiedzieliśmy się też, na których etapach można trochę oszczędzić – np. nie lakierując, nie polerując metalowej ramy ani nie malując literek na znaku firmowym, co robi się pieczołowicie pędzelkiem na każdym egzemplarzu. Takie tańsze (o tę mniejszą ilość godzin pracy) fortepiany chętnie kupują studenci lub uczelnie.

Ciekawe, że załoga jest w większości męska, ale już przy strojeniu czy kontroli jakości dźwięku pojawiają się kobiety. Tam po prostu trzeba precyzji i dobrego ucha jednocześnie. Ogólnie zespół musi być zgrany, żeby wszystko grało, że tak się muzycznie wyrażę. Dlatego różne korporacyjne powiedzonka o rodzinie itd. nie rażą tak bardzo, kiedy pochodzi się po fabryce i widzi się, jakiej współpracy trzeba, żeby wyprodukować tak wspaniały przedmiot.

Więcej opowiadać tu nie muszę (będę też pisała tekst na papier) – można to i owo zobaczyć na zdjęciach. Do wpisu link mi nie wiem czemu nie wchodzi, więc wrzucam w komentarzu poniżej.