Fidelio i Fidelia
O co chodziło reżyserowi słoweńskiemu podpisującemu się Rocc w wystawieniu Fidelia (koprodukcja z operą w Lublanie), doprawdy trudno zgadnąć.
Akcja jedynej opery Beethovena jest znana i zrozumiała. Wierna żona, Leonora, przebiera się za mężczyznę, Fidelia, i zatrudnia jako pomocnik u Rocca, strażnika więzienia, w którym znajduje się jej mąż Florestan. Po drodze jest małe qui pro quo: córka strażnika, Marcelina, zakochuje się w Fideliu. Jest jeszcze zły tyran Pizarro, który chce zabić Florestana, są więźniowie, a na koniec deus ex machina – przybywa minister i uwalnia więźniów z Florestanem na czele.
Ale reżyser mówi w wywiadzie zamieszczonym w programie, że „pomysł przebrania Leonory za mężczyznę w teatrze XXI wieku wydaje mi się staromodny”. Czyli nie można dziś opowiadać o czymś, o czym jest dana sztuka, bo to staromodne. Fajno. Jednak reżyser bynajmniej nie rezygnuje z przebrania Leonory za Fidelia. Po prostu są dwie Leonory: aktorka (Karolina Micuła), trochę chłopięca z urody, w złotym płaszczu i spodniach, i śpiewaczka (Sandra Trattnigg z Austrii) o obfitych kształtach i w złotej sukni, czyli jedna, która wygląda, i druga, która śpiewa. W związku z tym nie bardzo wiadomo, w kim właściwie zakochuje się Marcelina, kto odwiedza Florestana w lochu itp.
Rocc jest również autorem scenografii, oszczędnościowej, bo składającej się z jeżdżącej w przestrzeni płaszczyzny z dziurami oraz kilku kubików. Ale są też projekcje, no bo jakże to tak dziś bez projekcji, byłoby staromodnie. Na początku, w uwerturze, podziwiamy więc twarz kompozytora oświetlaną na różne sposoby. Reżyser uparł się jeszcze na włączenie do tekstu opery słynnego listu Beethovena do „dalekiej ukochanej”, który na wstępie zostaje przez jedną Leonorę wręczony drugiej i częściowo odczytany, a pod koniec czytany jest dalszy ciąg.
Najbardziej niezrozumiałe jest to, co reżyser robi z więźniami. Otóż przebrani są albo w czarne baletowe paczki do nagich torsów i włochatych łydek (jeden pan sobie nawet podtańcowywuje), albo w czarne halki. Zastanawiałam się dlaczego, jedną z moich koncepcji było, że niby mieli być upokorzeni, ale potem w finale pokazują się z kolei w barwnych sukniach. W wywiadzie jednak rzeczywiście jest mowa o tym, że więźniowie „tracą orientację, cechy płciowe, są amorficzni, nienormatywni, osuwają się w aberrację i nicość”. Dawno nie czytałam ani nie widziałam czegoś tak głupiego.
Muzyczna strona nie ratuje tego spektaklu. Marcin Nałęcz-Niesiołowski daje szybkie, energiczne tempa, które same w sobie brzmią dobrze, ale nie w przypadku, gdy orkiestra jest nieprzygotowana. Zęby bolą od kiksów waltorni w arii Leonory. Marsz na wejście Pizarra jest tak szybki, że w ogóle nie jest marszem. Ze śpiewaków najbardziej podobała mi się… Marcelina (Maria Rozynek-Banaszak), niezły też był Jaquino (Aleksander Zuchowicz, tutejszy specjalista od ról charakterystycznych) i Rocco (chorwacki bas Saša Čano). Ładną barwę głosu ma Sandra Trattnigg (uczennica Heleny Łazarskiej i Edith Mathis), ale w górze trochę zawodzi intonacyjnie. Kłopot mam znów z Peterem Weddem (Florestan), ulubionym tenorem zaprzyjaźnionego Upiora w Operze. Nie dość, że akurat nie lubię takiego groszkowego gatunku głosu, to znów (jak swego czasu w roli tytułowej w warszawskim Lohengrinie) wydał mi się zbyt nikły, momentami sprawiało to wrażenie, jakby mu nagłośnienie wyłączono. To kwestia specyficznej emisji, wydaje się. Nie udało mi się więc przekonać do niego, na co miałam nadzieję. Reżyser i jego „urządził”: przebrał go w coś na kształt złotego smokingu. Na ciężkie więzienie strój w sam raz.
Bardzo szkoda, że wyszedł taki niewypał, bo Fidelia nie wystawia się zbyt często w Polsce.
Komentarze
Znaczy kobiety za mężczyznę przebrać nie można, ale odwrotnie (więźniowie) – jak najbardziej?
No otóż to właśnie 😆 Widać to już nie jest staromodne…
Po majowej premierze w Lubljanie recenzje były podobnie krytyczne. Wczorajsza wrocławska premiera była skandalicznie zła w każdym aspekcie i do tego po prostu brzydka. Trudna do zniesienia była rownież klaka z tylu parteru, niezmordowanie próbująca wzbudzić aplauz po każdym „numerze”.
No właśnie, odnosiłam wrażenie klaki, częściowo były to oklaski wymuszone, ponieważ dyrygent robił przerwy między numerami, nawet kiedy nie trzeba było.
Pozwolę sobie na inny temat. Przeczytałam dziś, że Maria Joao Pires kończy karierę. Informacja jest dostępna m.in. na blogu u Normana Lebrechta:
http://slippedisc.com/2017/10/major-pianist-calls-time-on-her-career/
To smutna wiadomość. Już, jak rozumiem, definitywnie. Zapowiadała ten fakt, gdy skończy 70 lat, ale, szczęśliwie dla nas, ten czas się trochę przesunął. To imponujące życie muzyczne, występować publicznie, nieprzerwanie, od piątego roku życia.
Mieliśmy przyjemność z Ł. usłyszeć ją miesiąc temu w Concertgebouw w Amsterdamie. Maria dzieliła koncert ze swoim uczniem – Ashotem Khachatourianem. To realizacja, zainicjowanego przez artystkę, projektu „Partytura”, w którym od paru lat m.in. wspiera młodych artystów:
http://musicchapel.org/partitura-2/
Maria dyrygowała od pulpitu Orkiestrą XVIII wieku, I to oczywiście jej koncert, czwarty koncert Beethovena, był tym, na który wszyscy czekali. To było znów wyjątkowe, mistyczne przeżycie. Niezmiennie, czuję tak samo od paru lat, gdy zaczęłam uważniej Marię słuchać. Gra Marii to wyjątkowy rodzaj spokoju, pogody ducha. To nie jest tylko muzyka. Muzyka jest narzędziem, dzięki któremu pianistka dzieli się z nami sobą. Oczywiście swoją interpretacją Beethovena, ale mam też wrażenie, że swoją wizją człowieka i świata.
Myślę, że mieliśmy, tu w Warszawie, wyjątkowe szczęście, że mogliśmy ją słyszeć tyle razy na koncertach festiwalu „Chopin i jego Europa”. I pamiętny, wspólny koncert z Martą, którego, myślę, melomani z innych części świata nam zazdroszczą. Byłoby cudownie, gdyby Maria przyjechała następnego lata jeszcze raz, pewnie już zatem ostatni raz.
A Ashot Khachatourian grał dwudziesty koncert Mozarta KV 466 i, wyrobiona przecież, publiczność amsterdamska przyjęła go bardzo, bardzo ciepło.
A jeszcze dodam, monopolizując już całkiem ten wpis, za co bardzo przepraszam, ale cały czas mi się coś przypomina, a myślę, że to ciekawe i miłe. Na tymże koncercie Marii w Concertgebouw sprzedawali „nasze”, wydane przez NIFC, dvd, jeszcze z Fransem Brüggenem i oczywiście Orkiestrą XVIII wieku. Zwróciłam uwagę, bo była to jedyna płyta, jaką można było tam kupić tego wieczoru. To też pokazuje, jaka jest pozycja fonograficzna NIFC tj. chyba bardzo dobra, widać, że artyści cenią te nagrania.
@il trovatore … widać klaki i w Warszawie i we Wrocławiu podobne z tą różnicą, że we Wrocławiu z tyłu a w Warszawie z przodu parteru czyli „dyrektorskiego” rzędu. Nihil novi jak widać.
W najbliższych dniach lecę podleczyć uszy i nerwy po premierze do Amsterdamu na Eliogabalo Cavalliego z Fagiolim i Sabadusem na jednej scenie. Choć to – wybaczcie niebiosa – niechrześcijańskie, ale liczę też, że Fagioli „zaniemoże” choć w jednym z przedstawień i w jego miejsce wystąpi… ale o tym na razie sza:-)
Ktokolwiek w jego miejsce wystąpi (a się domyślam kto), będzie to korzyść, zysk i jeszcze dużo innych pozytywnych rzeczy. 😛
Wrocilismy do Toronto i powoli zaczynamy wracac do siebie po wakacjach.
Wczoraj bylismy na Arabelli w COC – przedstawienie calkiem tradycyjne, nieco statyczne, ale muzycznie swietne – przede wszystkim Tomasz Konieczny jako Mandryka 🙂 Dyrygent Patrick Lange. Nigdy tego nie widzialem, ani nie slyszalem.
A propos poprzedniego wpisu – chlopiec/dziewczynka Zdenek/Zdenka 😳 – to bylo zrobieno bez udziwnien, w miare przekonujaco. Swoja droga, skad Straussowi / Hofmannstahlowi przyszedl pomysl na takie libretto? Tu jest fragment jednej recenzji 😉 “Sharp flashes of psychosocial pathology illuminate great swaths of Arabella. Zdenka is a virtual Freudian case study in repressed identity. Arabella is woman as object, a commodity to be invested, a dividend to be reaped. Count Waldner is a destructive adrenaline addict; Matteo, a high-strung chronic depressive; Mandryka, a monument to masculine insecurity. Skewed values and neuroses swirl through the story.”
Za pare dni Wesele Figara w Opera Atelier no i Mozart’s piano przy ktorym zasiadzie K. Bezuidenhout.
Pobutka, ale nie szklanka wody! https://www.youtube.com/watch?v=Tiy-XItR-Wo
Przepraszam, że z lekkim poślizgiem, ale właśnie odreagowałam zakończony wczoraj o północy Festiwal „Dialog” 🙂 Tak się złożyło, że w tym tygodniu (17.10) miałam okazję zobaczyć „Fidelia” w tej samej obsadzie co na premierze, więc albo od poprzedniej soboty wiele się zmieniło, albo byłam na trochę innym przedstawieniu niż Pani Kierowniczka i Il Trovatore. Nie zamierzam nikogo przekonywać, że ta inscenizacja to skończone arcydzieło i kamień milowy w dziejach reżyserii operowej, ale krytyka wydaje mi się mocno przesadzona, choć do paru rzeczy ewidentnie można byłoby się przyczepić. Niektóre wypowiedzi twórców przed premierą rzeczywiście mogły usposobić do przedstawienia jak najgorzej, a zapowiedź „rozdwojenia” postaci Leonory kojarzyła mi się z pomysłem ogranym już do znudzenia zarówno w teatrze operowym, jak i dramatycznym. Nauczyłam się jednak nie brać dosłownie tego, co artyści mówią w stresie przedpremierowym, bo zwykle jest trochę (albo całkiem) inaczej.
Przyznaję się bez bicia, że mnie ten spektakl nawet się podobał, mimo że może budzić kontrowersje 😉 Nie wiem, czy winne jest temu moje zawodowe skrzywienie, zmuszające do poszukiwania w dziele sztuki ukrytych sensów, powiązań i symboli, czy trwający od ponad czterdziestu lat nałóg teatralny, skutkujący podobnymi objawami.
Trop podrzucił w którymś z wywiadów sam reżyser, mówiąc o „Fideliu” jako swego rodzaju historii Orfeusza i Eurydyki à rebours. I coś jest na rzeczy, bo oboje zstępują do otchłani w poszukiwaniu utraconych współmałżonków, a w finale interweniuje siła wyższa (u Monteverdiego z nieba zstępuje Apollo, by zabrać zrozpaczonego Orfeusza, tutaj jako deus ex machina występuje Pan Minister, który za dobro wynagradza, a za zło karze). Orfeusz drogo zapłacił za moment zwątpienia, w odróżnieniu od niego Leonora nawet na chwilę nie traci wiary, dlatego jej misja się powiedzie. A skoro odwołujemy się do mitu, to chyba można odejść od realistycznej opowieści. Dlatego Florestan nie musi koniecznie być zarośnięty i odziany w brudne łachmany,a Leonora przebrana w spodnie. Nie wiem, z jakiej tradycji wywodzi się reżyser, ale solidnie zaczerpnął z symboliki i ikonografii chrześcijańskiej. Leonora i Florestan są tu idealnymi małżonkami, bardziej archetypami cnót niż ludźmi z krwi i kości. Z kolei Pizarro jest personifikacją zła i wszelkiej szatańskiej perwersji. Stąd już niedaleko do odwiecznej walki dobra ze złem i hagiograficznej opowieści w stylu ”Złotej Legendy”, pełnej aniołów, demonów i cudów. Fidelio może być tutaj zarówno alter ego Leonory, jak jej aniołem stróżem albo niebiańskim patronem wiernej i czystej miłości, do wyboru – jak kto czuje. Można ten pomysł reżysera zaakceptować albo uznać za idiotyczny – ja akurat nie rzucałabym w niego pomidorami ani niczym innym. Zdaje się, że z aniołami mu szczególnie po drodze, bo we Wrocławiu też jakiegoś spotkał: https://www.facebook.com/rocc.operadirector/photos/a.313893888641608.81341.187942631236735/1659055687458748/?type=3&theater Osobiście nie mam pretensji do reżysera za wprowadzenie postaci Fidelia jako odrębnej postaci, choćby dlatego, że we Wrocławiu bardzo lubimy Karolinę Micułę (notabene laureatkę nagród publiczności i ZAIKS-u na tegorocznym Przeglądzie Piosenki Aktorskiej ). Bardzo podobał mi się chór, a jeśli chodzi o solistów, to zacznijmy od „młodzieży” – zgadzam się z pozytywną opinią PK na temat odtwórców Marcelliny i Jaquina.Ponieważ jestem uzależniona od niskich głosów męskich,to Saša Čano jako Rocco musiał mi się spodobać.Jacek Jaskuła może dopisać rolę demoniczno-groteskowego don Pizarra do listy swoich udanych kreacji (kto nie słyszał i nie widział go w zabawnym „Kopciuszku” w reżyserii Iriny Brook jako właściciela dość obskurnego baru „Magnifico” i kibica piłkarskiego, snującego się po scenie w koszulce z napisem „Lewandowski”, ten wiele stracił). Sandra Trattnigg mimo bardzo ładnej barwy głosu chyba nie jest moją ulubioną Leonorą. Natomiast Peter Wedd, którego pierwszy raz usłyszałam na żywo, wywarł na mnie wielkie wrażenie. Do tego stopnia, że teraz naprawdę jestem zła na siebie za nieobejrzanego warszawskiego „Lohengrina” i nie mogę odżałować braku zapisu wideo legendarnego już przedstawienia „Tristana i Izoldy ” , po którym w prasie pojawiły się porównania jego kreacji do,bagatela, Siegfrieda Jerusalema : https://www.spectator.co.uk/2015/06/the-finest-tristan-i-have-seen-and-heard-since-siegfried-jerusalem/ Z pierwszego rzędu mogłam też obserwować to, co mogło umknąć widzom siedzącym na dalszych miejscach – znakomitą grę aktorską. Zwłaszcza jedna poruszająca scena zapadła mi w pamięć – Florestan, w odróżnieniu od swoich współtowarzyszy niedoli, którzy w pierwszym akcie demonstrują cały katalog objawów psychiatrycznych, wychodzi z lochu zdrowy psychicznie, ale ociemniały.Rozpoznaje żonę dotykając jej twarzy,ale jego otwarte oczy jej nie widzą. Leonora, niewzruszona w swojej wierze w potęgę ich miłości,całuje jego oczy,cudownie przywracając mu wzrok.Wtedy twarz Florestana nagle zmienia się i rozjaśnia w mgnieniu oka. Jeżeli nawet ktoś zupełnie nie „kupił” koncepcji reżysera i uznał ją za kompletnie bezsensowną,to dla tej jednej sceny i dla „ Namenlose Freude” warto było poświęcić ten wieczór. Zastanawiam się tylko, jak z tym poradzą sobie pozostałe obsady, bo aktorska poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko. I jeszcze jedno :nie mogę się też zgodzić z opinią, że scenografia była paskudna – przeciwnie, od początku zauważyłam,że jest bardzo przemyślana,ascetyczna,o czytelnej i mocnej symbolice,w scenach więziennych robiła ogromne wrażenie i była mocnym punktem przedstawienia. Ale wszystko jest rzeczą gustu,a o tym,jak wiadomo – trudno dyskutować 🙂