Stańko razy dwa

Szef artystyczny Jazzowej Jesieni zwykle wykonuje wielki finał. Tak było i dziś, a właściwie były to dwa koncerty w jednym. Niesamowite, że brzmiało to, jakby na każdym grał inny trębacz.

Pierwszy z koncertów był występem w duecie z Davidem Virelles. Dwaj muzycy, którzy grają razem od pięciu lat i nagrali razem dwie płyty (Wisława i December Avenue), mimo iż jeden mógłby być dziadkiem drugiego (trębacz jest z rocznika 1942, pianista – 1983), a poza tym wychowali się w odmiennych muzycznych środowiskach (Stańko opowiada, że kiedy Virelles przyszedł do niego na pierwszą próbę, powiedział, że takiej muzyki jak jego nigdy wcześniej nie znał), rozumieją się dziś wspaniale. Grali oczywiście tematy Stańki, Wisława także się pojawiła. Było jednak inaczej niż na płytach, trochę dziko, w dialogu. Dawno nie słyszałam tylu barw w trąbce Stańki, tych intrygujących chropawości, z których słynie. Pianista dostosował się, choć właściwie trudno to powiedzieć, skoro był naturalny, był sobą. Bardzo intensywne 35 minut.

Na drugim koncercie liderowi towarzyszyła jedna z lepszych młodych (jeszcze, choć istnieje 16 lat) polskich grup, trio RGG – powinno się właściwie nazywać OGG, skoro pierwszy pianista na literę R został wymieniony przez Łukasza Ojdanę (dwa G, czyli kontrabasista Maciej Garbowski i Krzysztof Gradziuk, pozostali) – i saksofonista Adam Pierończyk. W programie znalazło się pamiętne Requiem dla Johna Coltrane’a – Night-time, Daytime Krzysztofa Komedy, w którego prawykonaniu Stańko brał udział równo pół wieku temu, a w 30 lat później zarejestrował na płycie Litania, już dla ECM. I od razu – niesamowite – brzmienie trąbki zupełnie się zmieniło, stało się jasne i klarowne, znikły wszelkie chropowatości. Lider zresztą chętnie wypuszczał na solówki Pierończyka (świetne i dynamiczne zresztą, choć zabawne wrażenie robiły ukłony na oklaskach) oraz trio, z którego najciekawszy jest perkusista, wydobywający brzmienia subtelne z fantazją. Stańko wspominał przed koncertem, że chciałby „skończyć z graniem Komedy” – i tu go rozumiem, robi to tyle lat, ale w świecie jazzu „nigdy nie mów nigdy”…

Przedtem jeszcze, można powiedzieć – jako suport, grał francusko-niemiecki Tarkovsky Quartet z pianistą Francois Couturierem na czele (uczestniczy w nim wiolonczelistka Anja Lechner, prywatnie partnerka Manfreda Eichera). Właściwie nie było tu jazzu, może chwilami tylko; ogólnie muzycy wykonali materiał z wydanej na wiosnę płyty Nuit blanche. Zespół zajmuje się ogólnie krążeniem wokół muzyki do filmów Andrieja Tarkowskiego i nastroju tych filmów. Ten program właściwie bardziej by pasował do poznańskiego festiwalu Nostalgia, którego również jubileuszowa – dziesiąta edycja właśnie się równolegle odbywała (17-18 listopada). Teoretycznie Manfred Eicher, który właśnie w ten weekend odwiedził Polskę, mógł być jednocześnie na trzech festiwalach związanych w jakiś sposób z jego firmą, wybrał jednak wrocławski Jazztopad, czyli inaugurację z udziałem Kwartetu Macieja Obary (debiut kolejnego Polaka w ECM – bardzo przyjemna płyta) oraz prawykonanie kompozycji Vijaya Iyera z udziałem Lutosławski Quartet. Ja też bym chętnie tych koncertów posłuchała, ale również nie umiem się rozdwoić.