Jak się macie, moje dzieci?

Od czasu do czasu trzeba zagrać Nędzę uszczęśliwioną, bo to jednak „naypierwsza oryginalna polska opera” (jak głosi tytuł). A i pod względem muzycznym wstydu nie ma.

Trochę nas dziś zaskoczył zespół Polskiej Opery Królewskiej, rozpoczynając wieczór od hymnu. Dyrektor Ryszard Peryt usprawiedliwił ten gest faktem, że to inauguracja roku polskiego w POK. Mało w tym konsekwencji, bo to już nie pierwsza polska premiera zespołu w tym roku, przecież dopiero co był Kurpiński. Co więcej, ten rok polski będzie polegał głównie na koncertach. POK wkroczy np. do Świątyni Opatrzności Bożej, gdzie 17 marca wykona Pasję Józefa Elsnera (pod batutą Grzegorza Nowaka), a w końcówce roku – Pastorałkę Leona Schillera; w Bazylice Świętego Krzyża z kolei w kwietniu pojawi się w nowym oratorium Włodka Pawlika Pieśń o Bogu ukrytym. Zaraz zaś po Pastorałce ma być premiera Strasznego dworu, który, jak wiadomo, rozgrywa się w sylwestra. A po drodze w lipcu – Mozart, Don Giovanni i Thamos, bo, jak zadowcipkował dyrektor, ostatnio polscy muzykolodzy odkryli, że Mozart był Polakiem. Ha, ha…

Mozarta młodego być może, a zapewne raczej Haydna musiał słuchać Maciej Kamieński pisząc muzykę do Nędzy. Jest to śpiewogra, dużo gadania z ariami i duetami od czasu do czasu, w POK rzecz jest grana bez antraktu (między aktami zostaje tylko na chwilę zapuszczona kurtyna) i trwa w sumie godzinę i kwadrans. Można więc spędzić miły, niezobowiązujący wieczór. Tym razem reżyserował Jarosław Kilian (dyr. Peryt podkreślił w słowie wstępnym, że to pierwszy reżyser, którego wpuszcza), a za stronę wizualną – dekoracje i kostiumy – odpowiadała Izabela Chełkowska-Wołczyńska. Ważne tu było przymrużenie oka, widoczne i w inscenizacji, i w kostiumach nawet – bez tego nie dałoby się tej ramotki oglądać, choć libretto stworzył sam Wojciech Bogusławski według sztuki Franciszka Bohomolca. To kolejne dziełko dworskie sławiące łaskawość pana względem poddanych – ostatnio mamy na scenach istną epidemię tego tematu i nie chcę sugerować, co to może oznaczać. Faktem jest jednak, że „naypierwsza polska opera” właśnie o tym traktuje: uboga wieśniaczka Kasia (Agnieszka Kozłowska)  ma dwóch adoratorów, jednego – równego sobie Antka (Sylwester Smulczyński), którego kocha, drugiego – bogatego mieszczanina Jana (Piotr Kędziora). Jej matka Anna (Małgorzata Rodek) chce oczywiście dla córki drugiego z nich; poza pieniędzmi pragnie także awansu społecznego. Ale Antek idzie do pana i wzrusza go swoją historią, w wyniku czego młodzi zostają sowicie obdarowani, o czym zawiadamia wszystkich Podstarości (Witold Żołądkiewicz), który na wejściu – to pomysł reżysera – wita ich  moniuszkowskim „Jak się macie, drogie dzieci” (Stolnik z Halki) – w oryginale jest „jak się macie, dziatki”. Przerysowane gesty, dopisane intencje (np. w końcówce reżyseria sugeruje, że Jan oświadcza się Annie, co bezpośrednio z treści nie wynika), żartobliwe elementy dekoracji (po jednej stronie krówka, po drugie owieczka, a nad sceną żyrandol)i strojów (gustowna i niemal strojna ta nędza) sprawiają, że można odbierać rzecz z dystansem, i to bardzo dobrze. Wykonanie też raczej satysfakcjonuje. Orkiestra tym razem mieści się całkowicie w kanale; trochę szkoda, że nie są to instrumenty z epoki, co się swego czasu marzyło Władysławowi Kłosiewiczowi, bo początkowo to on miał być za ten spektakl muzycznie odpowiedzialny (ostatecznie dyrygował Tadeusz Karolak). Ale cóż, można zrozumieć, że tak krawiec kraje, jak mu materii staje.