Piorunująca dyrygentka

Na koncercie z okazji stulecia odzyskania niepodległości przez Litwę, który odbył się w Filharmonii Narodowej, Litewską Narodową Orkiestrą Symfoniczną poprowadziła Mirga Gražinytė-Tyla, którą można nazwać jednym z młodszych litewskich skarbów narodowych. Choć działa już poza ojczyzną.

Życiorys ma absolutnie nietuzinkowy. Wynika zeń, że dziewczynie, która nigdy nie grała na żadnym instrumencie i zaczęła się uczyć dyrygowania – i muzyki w ogóle – dopiero mając 11 lat, udało się stanąć przed ważnymi orkiestrami w Europie i Stanach Zjednoczonych. Kiedy się na nią spojrzy, trzech groszy by się za nią nie dało – drobniutka, szczuplutka, kiedy ją zobaczyłam po koncercie w skromnej szarej sukieneczce, w ogóle jej nie poznałam (na estradzie wystąpiła w spodniach i luźnej bluzce bordo). Ale gdy staje za pulpitem, budzi się w niej prawdziwa lwica. Dynamiczna, o plastycznych szerokich ruchach, bardzo przekonująca.

Mniej przekonujący był program wybrany na tę uroczystość. Mnie stosunkowo najbardziej podobał się utwór Raminty Šerkšnytė, która ma dziś 43 lata, ale De profundis na orkiestrę smyczkową napisała 20 lat temu jako kompozycję dyplomową. Tytuł sugerowałby jakąś ponurość, tymczasem dzieło jest raczej pogodne, prawie tonalne, płynie sobie wartko, ale łagodnie. Jak wynika z podanych w programie słów samej kompozytorki owa głębokość dotyczy raczej „wiary w głęboką moc świętości sztuki”, a więc żadnych konotacji religijnych.

W programie znalazł się też utwór jej profesora, dobrze znanego bywalcom Warszawskich Jesieni Osvaldasa Balakauskasa, ale inny od tego, co znaliśmy, dużo prostszy: Pięć pieśni do słów Vincasa Mykolaitisa-Putinasa na chór żeński, skrzypce, wiolonczelę, flet i fortepian z 1981 roku są prawdopodobnie skierowane do dziecięcego widza – pierwotnie zresztą chór miał być chłopięcy. Z muzykami z orkiestry wystąpiła Camerata Silesia, która dostała trudne zadanie nauczenia się tekstu litewskiego nie znając jego znaczenia. Po prostu został on nagrany przez dyrygentkę i trzeba było na ucho się nauczyć. Szacun – podobno litewska część widowni była zadowolona; nam trudniej powiedzieć, możemy co najwyżej ocenić poziom muzyczny, jak zwykle wysoki.

Nie wiem, czemu został wybrany utwór gruzińskiego kompozytora Wachtanga Kachidze Bruderschaft na altówkę, fortepian i orkiestrę smyczkową, trochę żart, a trochę kawiarniana chałturka. Szkoda tylko dobrych solistów – czeskiego altowiolisty Milana Radiča i młodziutkiej, 22-letniej pianistki Onutė Gražinytė, rodzonej siostry dyrygentki, która również świetnie się zapowiada i chciałoby się jej posłuchać w poważniejszym repertuarze. Nazwisko kompozytora było mi wcześniej nieznane, znałam tylko Dżansuga Kachidze, dyrygenta, który kiedyś wystąpił na Warszawskiej Jesieni, i okazuje się, że to jego ojciec.

Orkiestra w całości pokazała się tylko w wykonanym na finał Święcie wiosny Strawińskiego. Dlaczego akurat ten utwór? W programie tłumaczą, że nazwisko kompozytora może pochodzić od litewskiej rzeki Strawy, dopływu Niemna, a poza tym – to akurat rzeczywiście wiedziałam wcześniej – zaczyna się od litewskiej melodii ludowej (mowa o tej granej przez fagot), wziętej ze zbioru wydanego przez ks. Antoniego Juszkiewicza, czyli Antanasa Juškę (od siebie dodam, że Strawiński wyszperał ten zbiór bawiąc przejazdem w… Warszawie). Odnosiło się wrażenie, że orkiestra trochę nie nadążała za dyrygentką – chyba nie grywa zbyt często takiego repertuaru. Ale Święto zawsze robi wrażenie, a poza tym było inne święto, więc nie obeszło się bez stojaka.