Chopin spotkał Beduina

Obchody 50. rocznicy Marca 68 organizowane są przez parę podmiotów, które wzajemnie utopiłyby się w łyżce wody. Są nimi muzeum Polin (dziś otwarcie okolicznościowej wystawy), Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów w Polsce oraz Fundacja Shalom.

Znajomy, który pracuje w Polin, powiedział mi ostatnio: tyle czasu się zastanawialiśmy, jak ten Marzec pokazać, a tu okazało się, że już nie trzeba się zastanawiać. Fakt, dzieje się coś w rodzaju rekonstrukcji historycznej, nawet słyszy się odpowiednie zwroty ze strony wysoko postawionych, jest też coś, czego nie było wtedy (pamiętam przecież dobrze te czasy) – rynsztok w sieci, ale pewne jest, że gdyby wtedy istniał Internet, to działoby się co najmniej to samo, może nawet gorzej. Jedyne, co napawa pewną (choć niewielką) nadzieją, to to, że dziś słychać również inne głosy, a wtedy wszyscy milczeli.

Po tym, co ostatnio się stało, podniosło się wiele głosów ze strony emigracji 68, że nie powinno być tych obchodów, a już na pewno nie powinno być prezydenckiego patronatu. Podpisywano się pod listem protestacyjnym, wielu z sygnatariuszy tu nie przyjechało. Jednak trochę ich przybyło i chodzą na różne obchody. Kolejny protest podniesiono po konferencji obchodów „państwowych”, na których przewodniczący TSKŻ również powiedział kilka haniebnych słów. Niestety, to pod tą egidą odbyły się dwa koncerty w Filharmonii Narodowej; poszłam jednak na nie z zupełnie innych powodów – artystycznych i osobistych.

6 marca wystąpiła orkiestra FN pod batutą swego szefa Jacka Kaspszyka, a solistą był Nikolaj Znaider, który na wspaniałych skrzypcach Guarneriusa (po Kreislerze) zagrał Koncert g-moll Maksa Brucha – tak zbanalizowany, że da się słuchać tylko dobrego wykonania, a takim to było – oraz na bis drugą część II Koncertu Wieniawskiego, którą poprzedził wzruszającą przemową: jego rodzice wywodzą się z Polski, przodkowie matki przyjechali do Danii jeszcze przed wojną, a ojciec urodził się w Łodzi. W drugiej części zabrzmiała IV Symfonia Mieczysława Weinberga/Wajnberga (tak właśnie napisano w programie) – świetnie, zresztą orkiestra ma to znakomicie „wgrane”, ponad trzy lata temu nagrała z nią płytę, wykonuje ją także w różnych miejscach świata.

Wczoraj odbył się recital znanego blogowiczom Romana Markowicza – emigracja 68, Nowy Jork, ale od kilku lat co roku odwiedza Polskę, z przywróconym obywatelstwem. Trudno pisać o kimś, kogo znało się praktycznie całe życie – byliśmy oboje w szkole na Miodowej w jednej klasie fortepianu Jana Wobożila, ja zaczęłam jeszcze w wieku przedszkolnym, a o kilka lat starszy Romek jawił się jako prawdziwa gwiazda na tym firmamencie. Wróżyliśmy mu zasłużoną karierę. Tak się nie stało, mimo studiów w Manhattan School of Music i Juilliard School of Music (był ulubionym uczniem Artura Balsama) – dlaczego, trudno właściwie powiedzieć; zapewne dlatego, że jest osobą, której nie rajcuje wyścig szczurów. Jest sobą, co w życiu może nie zawsze przynosi korzyści, ale w muzyce – zawsze, jeśli oczywiście to „bycie sobą” odnosi się do bogatej osobowości. A Roman wciąż ma to coś, co fascynowało nas jeszcze w tamtych dawnych szkolnych czasach: wielką inteligencję muzyczną – wie, co do czego i po co jest w utworze. Dlatego nawet jeśli nie wszystko jest idealnie zagrane, to ma to sens. Program wybrał ambitny. Pierwsza część składała się z Lisztowskich transkrypcji pieśni Schuberta oraz Toccaty, Adagia i Fugi Bacha w transkrypcji Busoniego; zakończył Sonatą F-dur KV 332 Mozarta (z dodanym dla zabawy mnóstwem ozdobników). Druga niemal w całości została poświęcona Chopinowi i był to Chopin bardzo specjalny, z namysłem, ze zwolnieniami, czasem nietypowymi rubatami. Szczególnie ujął mnie Polonez-Fantazja – mało kto go umie zagrać ze zrozumieniem, a ta interpretacja była w moich uszach jedną z najlepiej „zrozumianych”, jakie w ogóle słyszałam. Nie przepadam za tym utworem, oddającym polską gorączkę z oddali emigracji, ale chyba trzeba właśnie emigranta, żeby tę muzykę zrozumiał.

Było też parę mazurków i Nokturn Des-dur, a potem, pomiędzy te utwory a końcową Balladę g-moll, pianista wstawił jeszcze jeden Mazurek – ale autorstwa naszego wspólnego przyjaciela Jana Radzyńskiego, o którym zresztą powiedział przedtem parę słów, ale nie dodał, że w rozmowie telefonicznej z kompozytorem stwierdził (a kompozytor się z tym zgodził), że to taki mazurek, w którym Chopin spotyka Beduina. W istocie, jeśli Szymanowski mógł opierać swoje mazurki na skali góralskiej czy kurpiowskiej, to czemu nie można na bliskowschodniej? Jak to brzmi, można posłuchać tutaj. Na bis było Scherzo a capriccio Mendelssohna („pochodzenie wątpliwe”, dodał pianista i wywołał salwę śmiechu) i jeszcze jedna pieśń Schuberta-Liszta.