Trzy razy Penderecki
Pojechałam wczoraj do Krakowa, żeby posłuchać recitalu Anne-Sophie Mutter, którego nie będzie w Warszawie na Festiwalu Beethovenowskim (zagra tylko na koncercie symfonicznym z NOSPR), a będzie jeszcze we środę w NFM i w czwartek w NOSPR.
Niestety złośliwość przedmiotów martwych (kłopoty z siecią w hotelu) sprawiły, że piszę dopiero teraz, już po powrocie do Warszawy.
Po raz kolejny od lat, ale teraz tym bardziej, stwierdziłam, że niemieckiej skrzypaczce najlepiej wychodzi muzyka współczesna. W tym roku szczególnie dużo swego czasu poświęca Krzysztofowi Pendereckiemu, zapewne nie bez związku z 85. rocznicą jego urodzin, ale akurat ona ma go wciąż w repertuarze. Na początku maja zagra jego II Koncert skrzypcowy „Metamorfozy” w Londynie, w Royal Festival Hall, z London Symphony Orchestra pod batutą – uwaga – Łukasza Borowicza, a parę dni później w Filharmonii Berlińskiej z tamtejszą radiówką pod dyrekcją kompozytora. Potem odbędzie kolejne tournee z – tak jak teraz – swoim stałym pianistą Lambertem Orkisem i kontrabasistą Romanem Patkoló i z paroma podmianami w programie: The Fifth Saison na skrzypce i fortepian André Previna oraz Sonatą e-moll KV 304 Mozarta, zamiast La Follii Pendereckiego i Scherza F-A-E Brahmsa.
Od tego właśnie scherza zaczęli z Orkisem koncert w krakowskim ICE. Wspominałam tu ostatnio przy okazji występu Fischer i Avdeevej, że będzie okazja do porównań i niestety niewiele da się powiedzieć na korzyść wczorajszego wykonania. Było tak, jakby artystka chciała zagrać jakoś inaczej niż wszyscy i zamiast interpretacji pełnej ognia dała taką bardziej romantyczną – może samo stonowanie wyrazu miałoby jakiś walor, ale zbyt intensywna wibracja psuła efekt. Tempo przy tym nadała na tyle szybkie, że pianista trochę nie mógł nadążyć; pamiętałam go jako zawsze perfekcyjnego, tym razem się nie udało.
O wiele lepszym punktem programu okazało się Duo concertante na skrzypce i kontrabas Pendereckiego z 2011 r., jedyny utwór, w którym potrzebny był właśnie kontrabas. Powstał właśnie dla tych dwojga muzyków, nic więc dziwnego, że wykonali go perfekcyjnie. Pierwszy raz widziałam kontrabasistę, który siedział na normalnym krześle jak wiolonczelista – widać było mu tak wygodnie.
W kolejnych dwóch utworach skrzypaczka wystąpiła solo. Partita d-moll Bacha znów była jakby pośrodku, trochę to było eklektyczne granie: od czasu do czasu prosty dźwięk bez wibracji, jak w muzykowaniu barokowym, ale jednak w większości romantyzm, przesadny niemal patos. Choć widziałam, że byli tacy, co się wzruszyli interpretacją Ciacony. Za to w La Follii Pendereckiego (którą otrzymała od kompozytora 4 lata temu, na swoje 50. urodziny) znów artystka odnalazła właściwy ton, tak jak i w zagranej na koniec II Sonacie na skrzypce i fortepian (też napisanej dla niej kilkanaście lat temu, ale w Warszawie po raz pierwszy wykonywała ją Kaja Danczowska). Wszystkie trzy utwory są charakterystyczne dla twórczości Pendereckiego z ostatnich paru dekad, można w nich odnaleźć motywy i rytmy znane z innych utworów; najciekawiej brzmi Duo concertante, może ze względu na nietypowy skład. Są to dzieła bardzo wymagające od solisty i Mutter w pełni oczywiście te wymagania spełnia. Kiedy kompozytor wyszedł do ukłonów, cała sala wstała i długo oklaskiwała wszystkich.
Zamieniliśmy z nim później z kolegami parę słów i powiedział wtedy nowinę, którą właśnie już zaanonsowała prasa. Nie łączy się to broń Boże z jakimiś sprawami zdrowotnymi; po prostu najpierw dość długo rozstrzygało się, co to ma być za opera (przez jakiś czas kompozytor myślał o Austerii, potem okazało się, że z jakichś powodów nie może być, więc wrócił do planów Fedry), w końcu stwierdził, że termin jest już za krótki, więc nie będzie się z tym męczył. „Tyle, że będę musiał oddać pieniądze, ale trudno” – powiedział. A tym samym zyskał czas na tworzenie muzyki kameralnej, na którą ma teraz większą ochotę.
Komentarze
Nie będę już robić oddzielnego wpisu o dzisiejszym koncercie Quatour Modigliani, zwłaszcza, że się nań spóźniłam z powodu awarii metra 🙁 KV 465 wysłuchałam zatem gdzieś od końcówki I części – pod drzwiami. Na sali już miałam przyjemność z I Kwartetem e-moll Saint-Saënsa – nie znałam dotąd tego utworu i nie spodziewałam się aż takiego wpływu ostatnich kwartetów Beethovena. No i Kwartet „Amerykański” Dvořáka, czyli samograj, a na bis jeszcze Capriccio Mendelssohna. Prawdziwa uczta. Świetnie, że na sali było dużo młodzieży (szkoła muzyczna?), żeby posłuchać tak znakomitego zespołu. Przyjeżdżał tu już zresztą nieraz na Szalone Dni Muzyki, którego jest jednym ze stałych mocnych punktów.
A ja z kolei zamiast biletu zabrałem przez nieuwagę karnet (teraz jest on z wyglądu zwykłą kartą płatniczą – ze wszelkimi tego konsekwencjami w sensie informacyjnej zawartości), na którym jednak tego akurat koncertu – jak się okazało – nie było.
Przykre, że po 40 latach (ależ ten czas galopuje!) chodzenia do FN potraktowano mnie dziś niczym pospolitego wyłudzacza – żadne tłumaczenia nic nie dały; w „szampańskim” nastroju wróciłem więc po właściwszy bilet (dobrze, że nie mieszkam zbyt daleko), ale tymczasem nie tylko skończył się Mozart, ale zaczęła się już pierwsza część Saint-Saënsa – więc na żywo ominęło mnie także to (dość długie) dziełsko. Chociaż nawet tylko przez przybufetowy głośnik jakoś nie mogłem rozpoznać mojego ulubionego pierwszego skrzypka; pomyślałem, że może ma po prostu gorszy dzień… Dopiero po przerwie zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Okazało się, że wspaniały, charyzmatyczny Philippe Bernhard – który zrobił na mnie kolosalne wrażenie na (niejednych) Szalonych Dniach Muzyki – niedawno opuścił zespół.
Sądząc po (szczęśliwie wysłuchanym już w sali) Dvořáku, nowy prymariusz jest bez wątpienia sprawnym i kompetentnym muzykiem. Czegoś mi jednak w tym graniu zabrakło. Czegoś bardzo ważnego.
Choć bis zabrzmiał ładnie, nie powiem 🙂
Dobry wieczór:) Trzynastka zawsze gdzieś nade mną czuwa. W rozmiarze pierścionka, numerze mieszkania i zajmowanego biura, w rozmaitych karnetach kupowanych w ciemno i sprezentowanych biletach:) Nie zawiodła i tym razem, jako że dziś… a właściwie to już wczoraj – trzynasty:) Trzynasty w Filharmonii Narodowej.
Koncert Modigliani Quartet uważam za przyjemne powitanie nocy. Wieczór muzycznie udany, pierwszy skrzypek co raz podkradał moją uwagę. Zespołu słuchało się ze smakiem, choć może bez fajerwerków. Trzeba przyznać, że przy C S-S musiałam trochę powalczyć z sennością;) Część druga występu zdecydowanie przyniosła ożywienie. Do tego – już pozamuzycznie – chłopcy z zespołu wspaniale uśmiechnięci.
A z rzeczy moich, trochę na temat i trochę nie na temat: https://www.world-doctors-orchestra.org/concerts/warsawkrakow_october_2018/ no ciekawa jestem:)
Sądząc choćby po datowaniu obu erardów, 😉 to chyba jednak nie do końca Beecio – choć skojarzenia są nieuniknione:
https://www.youtube.com/watch?v=8nGmKKfYIS4
Może być na capstszyk (! 😀 ) albo pobutkę, jak kto woli.
Najpierw jest wstęp, potem temat – z Beecia do końca, tyle że trio z menueta z Sonaty Es-dur op. 31 nr 3 (tutaj od 1:18).
Dzień dobry 🙂
Technikalia:
Każdy (?) smartfon można wykorzystać jako przenośny hotspot – gdzieś w ustawieniach powinno być coś w rodzaju „udostępnij łącze internetowe”. W tych ustawieniach pojawi się hasło.
W laptopie trzeba otworzyć wyszukiwanie dostępnych sieci i znaleźć swój telefon. Połączyć, wprowadzić hasło i jest internet.
Oczywiście dane schodzą z abonamentu.
Szybkość zależy od telefonu. Nie należy się spodziewać cudów, ale do przysłowiowego sprawdzenia maili starcza z okładem.
Dzięki, ale maile to ja i tak spokojnie sprawdzam w telefonie. Problem bywa z napisaniem wpisu na blogu 😉
No o to mi chodziło – telefon spokojnie zapewnia dostęp laptopa do internetu. Można napisać co trzeba, połączyć się i wysłać.
Może i tak… jak będzie potrzeba, to sprawdzę.