Don Giovanni, wersja praska

Warto wybrać się na Don Giovanniego wystawionego przez Polską Operę Królewską. Uprzedzam tylko, że nie usłyszymy w nim paru ulubionych arii (Dalla sua pace Don Ottavia, Mi tradi quell’alma ingrata Donny Elwiry) i wszystkiego tego, co Mozart dopisał na okoliczność drugiej, wiedeńskiej premiery – Ryszard Peryt wybrał pierwotną wersję wystawioną w Pradze.

Poszłam na próbę generalną i opisując to, co widziałam i słyszałam, muszę wziąć poprawkę na to, że to była dopiero próba i to pierwsza w kostiumach. Dziś występowała pierwsza obsada, ta, która zaśpiewa na premierze czwartkowej. Jutro próbuje druga, która wystąpi 6 lipca. Tak że będą teraz tylko trzy spektakle (każdy w innej obsadzie; w trzeciej powtórzy się tylko Robert Gierlach, bo trzeci Don Giovanni chwilowo nie może wystąpić), choć wcześniej zapowiadano pięć. Ale rzecz pozostanie w repertuarze i zapewne za parę miesięcy wróci.

Jest to niemal wykonanie koncertowe, inscenizowane i kostiumowe – tak ascetyczne są dekoracje. Składają się wyłącznie z kilku ruchomych stojaków z pionowymi panelami, z których na każdym z jednej strony widnieje pojedyncza kolumna, z drugiej – lustro. Ten ostatni element łączy tę inscenizację z tamtą pamiętną z Warszawskiej Opery Kameralnej, ale te lustra nie pękają jak tam podczas upadku Don Giovanniego (piorun jednak także jest). Za to ciekawy jest efekt lustrzany w scenie na cmentarzu – nie będę tu robić spoilera i nie powiem, jaki. Poza tym scena jest pusta. Tylko w finale pojawia się stół i – tak samo, jak kiedyś – bohater (a później Leporello) podjada prawdziwe udko, zapewne kurze, nie jak w tekście bażancie.

Ta obsada to niemal same wspomnienia: prawie wszyscy śpiewali w WOK w dawnych czasach. I dobrze jest usłyszeć, że są w formie. W roli tytułowej znakomity jest Robert Gierlach, ale nie ustępuje mu jego brat Wojtek jako Komandor i aż żal, że tak mało ma do śpiewania. Leporello też dobrze znany: Andrzej Klimczak, dziś już bardziej wystylizowany w kierunku starszego totumfackiego, a Ottavia śpiewa Sylwester Smulczyński, już bez takich kłopotów z intonacją jak kiedyś. Panie – Donna Anna (Olga Pasiecznik) i Marta Boberska (Zerlina) – przechodzą same siebie. Kiedy usłyszałam znów arie Donny Anny, pomyślałam, że właśnie za nimi w tym wykonaniu najbardziej tęskniłam. Mniej podoba mi się Donna Elwira Anny Wierzbickiej; momenty ma piękne, ale w chwilę później wibruje aż przesadnie. Śpiewaczki mają zresztą dodatkowe utrudnienie. Marlena Skoneczko zaprojektowała piękne kostiumy: panowie i chór noszą trójgraniaste kapelusze, jak tamte w WOK (chór ma dodatkowo czarne szaty i srebrne maski), a panie – suknie na rusztowaniach oraz niezwykle wysokie fryzury, które nie są ciężkie, ale sprawiają, że postaci siłą rzeczy stają się mało mobilne i nieco sztywne, obawiając się o ich całość. Za to ciężkawe są owe metalowe stelaże pod spódnicami. Ale cóż to dla doświadczonych solistek.

PS. Pisząc w nocy zajmowałam się (teraz zresztą też) również innymi tematami (takie czasy, co zrobić), więc zapomniałam dopisać parę słów o orkiestrze, dzielnie sobie radzącej pod batutą Łukasza Borowicza mimo ciężkich warunków. Jak się gra w tym ciasnym kanałku w Teatrze Królewskim, wiadomo; dęte znów są w bocznych przednich lożach. I jeszcze od czasu do czasu trzeba zagrać na scenie, przebierając się w kostiumy. Na próbie bywały momenty rozejścia się solistów z orkiestrą, ale one są do dopracowania.