Grymasy Selima

Nie mogłam być na premierze, uzupełniłam więc zaległość wybierając się na Uprowadzenie z seraju w Warszawskiej Operze Kameralnej. Znając parę poprzednich produkcji Jurija Aleksandrowa nawet bardzo się nie zdziwiłam.

Obie dawne jego produkcje oglądałam we Wrocławiu: był to pamiętny „Borys na dworcu” w Hali Stulecia oraz, już w budynku opery. „sen Tatiany”. Tym razem więc pierwszy raz widziałam w jego realizacji spektakl nierosyjski, ale właściwie to wszystko jedno – równie nonszalancki ma on stosunek do wszystkiego.

Słyszałam zachwyty, że taki barwny spektakl. że scenograf Paweł Dobrzycki pojechał za materiałami na kostiumy aż do Stambułu – i ta warstwa rzeczywiście robi wrażenie, tyle że na malutkiej scenie WOK robi się tak pstro, że oczy bolą. I taki sam hałas jest w interpretacji. Już na pierwszych taktach uwertury słychać nader donośne śmiechy, kurtyna się podnosi i widać tancerzy we wschodnich strojach. Pojawia się pan w peruce, przyprowadza synka i córeczkę, więc wydaje się, że ten mały to ma być Wolfgang, a on sam – to Leopold. Jednak później wychodzi na to, że to jednak sam autor tej opery. Ten wątek jeszcze się w paru chwilach przewija, ale nie jest on tu właściwie istotny. Coś innego jest tu najbardziej uderzające.

Oczywiście, że Mozart pisał to dzieło jako komedię, cała turecczyzna jest u niego umowna, a Osmin, totumfacki baszy Selima, jest postacią zdecydowanie karykaturalną. Ale Aleksandrow rozciągnął tę karykaturalność na cały świat seraju – pląsające hurysy (blondynki zresztą w turkusowych strojach), służący w wielkich czapach, którzy od czasu do czasu służą Selimowi za stołki, a przede wszystkim sam Selim, który jest rolą mówioną i zwykle jest przedstawiany jako postać szlachetna, a jednocześnie przystojniak, na którego Konstancja w innych okolicznościach może by i poleciała. (Pamiętam w jednej z dawnych realizacji np. Leszka Teleszyńskiego, trochę zresztą sztywnego.) W finale zresztą okazuje się szlachetniejszy od ojca Belmonta. W tym spektaklu rolę tę gra Piotr Pieron, który owszem, aktorsko jest bardzo wyrazisty (a jeszcze lepiej śpiewa – szkoda, że w tym celu nie został wykorzystany), jednak tu ta wyrazistość jest już przesadnie groteskowa. Te miny, te uśmieszki, takie zachowania łaskawego tyrana, a zarazem kacyka z europejskich wyobrażeń – a już zwłaszcza to, co wyrabia na koniec… Aleksandrow wprowadził postać dyplomaty, który dyktuje mu postępowanie, i wedle jego pomysłu to właśnie ów dyplomata wymyślił uwolnienie jeńców, za co zresztą zostaje upokorzony.

Muzycznie jest w miarę porządnie, Marcin Sompoliński czuje Mozarta, MACV się sprawia. Głosowo – różnie. Joanna Moskowicz wyrabia wszystkie koloratury Konstancji, choć chwilami brakuje im blasku. Aleksander Kunach jako Belmonte nie radzi sobie z jednym bardzo trudnym pasażem, ale poza tym szczegółem jest nieźle. Biondą jest Patrycja Hojarska, a Pedrillem Bartosz Nowak – oboje młodzi i nie całkiem jeszcze głosowo wyrobieni, choć z danymi; nadrabiają aktorstwem. Przyzwoitym Osminem jest Robert Ulatowski.

Ogólnie jednak oglądałam ten spektakl z pewnym niesmakiem z powodu spiętrzonych stereotypów, doprowadzonych do absurdu (publiczność świetnie się bawi, ja jakoś nie), ale wspomnę jeszcze absurd największy, przy którym szczęka mi opadła z hukiem. Otóż w arii w II akcie, kiedy Belmonte zostaje sam, przyprowadza zza kulis… ortodoksyjnego Żyda w kapeluszu i z pejsami, każąc mu grać na skrzypcach „coś z Mozarta”. O co chodziło tym razem? Tylko Aleksandrow wie.