Wszystko się zmienia

Panta rhei, także w dziedzinie wykonawstwa muzyki dawnej. Co widać również po historii festiwalu w Starym Sączu.

Dzisiejsza konferencja podsumowująca 40 festiwalowych edycji miała dwie odsłony. W pierwszej wystąpili kolejni dyrektorowie artystyczni: Stanisław Gałoński, Stanisław Welanyk, Andrzej Citak i Marcin Szelest, którzy opowiadali o swoich koncepcjach i przygodach związanych z organizacją festiwalu. Zabrakło tylko Marcina Bornusa-Szczycińskiego, który pojawił się na inauguracji, następnego dnia rano przyjął od burmistrza i rady miejskiej odznakę, którą dziś wręczano wszystkim pozostałym, i wyjechał. Podobno ma pilne zajęcia w Warszawie; nie wiem, czy nie było to raczej coś na kształt choroby dyplomatycznej, bo wymiana poprzednika, założyciela imprezy Stanisława Gałońskiego, na duet Szczyciński/Pilch (Antoni) odbyła się w sposób, który swego czasu moja koleżanka imienniczka na łamach „Ruchu Muzycznego” określiła jako przypominający nieco „zajazd w dobrym szlacheckim stylu”. Ale osoby, które śledzą całą historię festiwalu – a są takie w Starym Sączu – twierdzą, że większość wymian na tym stanowisku również odbywała się w podobny sposób. Rzeczpospolita szlachecka?

Czas jednak goi rany, więc dziś można było po prostu porozmawiać o zmieniających się czasach i zmieniających się sposobach na wykonywanie muzyki dawnej. Tym zajęliśmy się my, czyli drugi zestaw panelistów: Dorota Kozińska, Marek Dyżewski (który za czasów dyrektora Gałońskiego spełniał funkcję prelegenta) i ja (oba panele prowadził Piotr Matwiejczuk, który jest również autorem księgi jubileuszowej festiwalu pt. Wszystkie dobrodziejstwa – czyli Omnia beneficia, tytuł słynnego zabytku z tutejszego klasztoru klarysek). Oczywiście w trakcie naszej dyskusji kwestionowane było zarówno samo pojęcie muzyki dawnej, jak też wykonawstwa historycznego. Ale chyba głównie dla ożywienia rozmowy.

W czasach dyrektora Gałońskiego wykonawstwo muzyki dawnej było w Polsce w absolutnych powijakach i mimo iż festiwal spełniał rolę pionierską, a udział w nim brali tacy muzycy jak Jordi Savall, Pro Cantione Antiqua czy Musikalische Compagney, to występy te skontrastowane były z polskim „wykonywaniem muzyki dawnej” w radośnie amatorskim, acz opartym na akademickim wykształceniu stylu. Instrumenty historyczne co najwyżej się czasem komuś przyśniły, tu i ówdzie powstawały kolekcje, ale niewiele wówczas z tego wynikało.

Era Szczycińskiego/Pilcha zbiegła się z pierwszymi objawami wolnościowej euforii, otwarciem się na świat i chwilowymi zwiększonymi środkami finansowymi (z czego wynikło parę lat fajerwerków, ale potem sytuacja uległa pogorszeniu). Format Pieśni Naszych Korzeni, jak już wspomniałam w poprzednim wpisie, był dla tego pięknego miasteczka jak najazd Hunów, ale dla wielu muzyków polskich, zwłaszcza młodych, było to otwarcie horyzontów. Wiele spraw się tu narodziło, i to z różnych dziedzin: Agnieszka Budzińska czy Michał Gondko zdecydowali się na studia w Bazylei (i nie tylko oni, nie tylko tam), pamiętam młodziutkiego Zbigniewa Pilcha grającego Ciaconę przed Sigiswaldem Kuijkenem (próbując to robić po barokowemu), ale także jeszcze młodszego Adama Struga śpiewającego przez całą noc czy Leszka Możdżera, któremu same ręce się wyciągały na widok klawiatury, a także pierwsze misteryjne próby zespołu Węgajty. W drugiej fazie tej dyrekcji, gdy Pieśń Naszych Korzeni została wyprowadzona do Jarosławia, a starosądecki festiwal uległ ponownemu ukameralnieniu, repertuar poszedł w kolejne epoki, od Beethovena do romantyków (to z kolei prekursorstwo dzisiejszego wspaniałego rozwoju festiwalu Chopin i Jego Europa). Tu moja drobna przypadkowa zasługa: byłam pierwszą osobą, która – całkowicie poza programem – spróbowała w tzw. Polskim Salonie Romantycznym, urządzonym w kawiarni Marysieńka, zagrać Chopina na fortepianie historycznym (Marty Kaczmarskiej). To było moje pierwsze zetknięcie się z pianoforte i od tej pory wiem, jak wielka jest różnica w graniu na takim instrumencie i na współczesnym. Inna artykulacja, opór klawisza, potrzeba zupełnie innego procedowania. Takie doświadczenia są niezwykle cenne – dla krytyków muzycznych także…

Dzisiejsze kierownictwo Marcina Szelesta – po wypadach w muzykę współczesną za kadencji Welanyka oraz dalekowschodnią za kadencji Citaka – jest powrotem do korzeni, ale już na tym wyższym poziomie. Obecny szef w wywiadzie do wspomnianej książki powiedział: „W moim pojęciu oryginalność koncepcji wykonawczej, bardzo istotna jako wartość artystyczna, musi też poruszać się w ramach świadomości historycznej. Odrzucenie tej świadomości poczytuję za ‚zdradę’ idei muzyki dawnej; jest ono otwarciem furtki, za którą można już zrobić wszystko na wszelki sposób”. Mocne i znamienne to słowa.

Profesjonalizm przede wszystkim. Koncert dzisiejszy był koncertem profesjonalistów – jedynego na tym festiwalu zespołu całkowicie zagranicznego, Weser-Renaissance Bremen, założonego i prowadzonego przez 25 lat przez Manfreda Cordesa. Sześć głosów plus organista; głosy świetne, występujące też jako solowe, jak np. znany nam już z różnych występów Jan van Elsacker czy wykonujący muzykę oratoryjną Dominik Wörner. Na czym ich profesjonalizm polega? M.in. na tym, że – jak sami przyznali na przedkoncertowym spotkaniu – próbowali ten zupełnie sobie nieznany program zaledwie dwa dni. o oznacza, że musieli na te dwie próby przyjść obkuci na blachę. To się chwilami dawało znać – parę razy niemal wszystko się rozjechało, ale muzycy się szybko złapali (i to też profesjonalizm). Czy u nas coś takiego byłoby możliwe?

A program bardzo ciekawy i wynikający z ciekawej historii: z publikacji Marca Scacchiego, wieloletniego muzyka królewskiego działającego w Polsce, polemizującej w stosunku do innego muzyka, Paula Sieferta z Gdańska. Plus jeszcze twórczość paru muzyków działających na czele polskich kapeli dworskich: Bartłomieja Pękiela, Marcina Mielczewskiego i Włochów Annibale Orgasa, Asprilia Pacellego i Scacchiego właśnie. Polscy autorzy nie odbiegają tu stylem ni poziomem. A ów Siefert? Był uczniem Jana Pieterszoona Sweelincka, a jego muzyka odzwierciedla ducha niemieckiej reformacji. I trudno mi powiedzieć, po czyjej jestem stronie w tym sporze.