Mocni „Meistersingerzy”

Premiera tego spektaklu miała miejsce w zeszłym roku i było to wydarzenie nie tylko dlatego, że reżyser był pierwszym Żydem w tej roli w 140-letniej historii festiwalu w Bayreuth, ale także dlatego, że jest to dobre i mocne. Spotkało się zresztą z owacjami – ja wyszłam po 15 minutach i jeszcze trwały.

Oczywiście można się czepiać wielu rzeczy, np. dlaczego II i III akt rozgrywa się w miejscu procesów norymberskich, skoro poza miastem nie ma nic z tą akcją (nawet w tym wydaniu) wspólnego. Jest to, ogólnie rzecz biorąc, kolejny wykwit Regietheater, na historię opisaną przez Wagnera nałożona jest inna historia, dopisana po wiekach, ale w przeciwieństwie do wielu bezsensownych przedstawień tego rodzaju to akurat ma wiele przewrotnych sensów.

Barrie Kosky, obecny szef berlińskiej Komische Oper, urodzony w Australii (sam o sobie mówi: a gay Jewish kangaroo), znany jest nam w Warszawie ze świetnego „komiksowego” Czarodziejskiego fletu, wystawionego w koprodukcji z berlińskim teatrem. Wiemy więc, że to reżyser niezwykle błyskotliwy i pomysłowy, a także wszechstronny – Śpiewacy nie mają wiele wspólnego w kwestii języka teatralnego z mozartowskim spektaklem.

Jeśli pierwszy w historii Żyd został zaproszony przez dyrektorkę festiwalu Katharinę Wagner do wyreżyserowania ulubionej (poza Rienzim) opery Hitlera, nie mógł nie odnieść się do antysemityzmu kompozytora. Co więcej, występuje w niej postać, którą tradycyjnie łączy się ze stereotypem antysemickim – Beckmesser. Co prawda dla mnie to zawsze była raczej postać wyśmiewająca krytyków muzycznych, ale jednak i ta antysemicka tradycja istniała, podobnie jak w przypadku postaci karłów Alberyka i Mime z Tetralogii. Wagner tworząc Beckmessera miał na myśli znienawidzonego Eduarda Hanslicka, a więc i krytyka, i Żyda z pochodzenia, który jednak, ze swą elegancją języka i miłością do Brahmsa, nie miał de facto nic wspólnego z prostackim malunkiem wykonanym przez Wagnera.

Jednak Kosky chciał powiedzieć w swojej inscenizacji więcej: przede wszystkim o tym, że jest to opowieść mająca wiele wspólnego z samym Wagnerem. Z listów do Cosimy i z jej pamiętników wiemy, że kompozytor identyfikował się i z Hansem Sachsem, i z młodym Waltherem; mawiał też, że to on poślubił Evę (czyli Cosimę). I akt toczy się więc w samej willi Wahnfried i jest przezabawny, z humorem niemal jak z Monty Pythona. Wagnerów w nieodłącznych beretach jest kilku w różnym wieku, Pogner, ojciec Evy, to oczywiście Liszt, a Beckmesser to Hermann Levi, ten, który miał w przyszłości poprowadzić prapremierę Parsifala (przed którą kompozytor żądał od niego przechrzczenia się, ale bezskutecznie). Zebranie cechu odbywa się w salonie-bibliotece Wahnfried, kolejni meistersingerzy wychodzą z wnętrza fortepianu, dalej też są slapstickowe sytuacje, jak jednoczesne uderzanie łyżkami w filiżanki od kawy, i jest to wszystko tak nieodparcie śmieszne, że wszyscy wychodzą uśmiechnięci. Ten uśmiech zamiera na ustach w finale II aktu, kiedy to w ramach majowych tańców na św. Jana tłuszcza robi Beckmesserowi pogrom (po tym, jako zbłaźnił się jako trubadur), po czym nakłada mu wielki łeb z papier-mache a la Achim Freyer, obrazujący antysemicką karykaturę ze Stürmera. Beckmesser wykonuje parę niezręcznych tanecznych kroków (majufes?), wreszcie siada na ziemi, a nad nim rozpościera się balon w kształcie takiego samego strasznego łba. Na samym końcu jednak ten balon klęśnie tak, że widać tylko kipę z gwiazdą Dawida.

Końcówka jednak jest już łagodniejsza mimo miejsca akcji, jaką jest sala procesów norymberskich. Łagodzi ją najpierw tłum postaci w strojach jak z Brueghla, co jakiś czas zastygających jak na obrazach (w muzyce też od czasu do czasu zdarzają się pauzy zaplanowane przez reżysera, które jednak nie rażą), a wreszcie sam koniec, kiedy ów słynny monolog o czczeniu niemieckich mistrzów Hans Sachs (w berecie Wagnera oczywiście) wygłasza będąc już sam na scenie, ale wyjeżdża do niego orkiestra z chórem i to on staje się tym, kto dba o „świętą niemiecką sztukę”.

Publiczność jest więc po tym finale przeszczęśliwa, dużo było krzyków, gwizdów i tupania. Co do solistów, charyzmatyczny był Michael Volle (11 lat temu podziwiałam go jako Oniegina w Monachium) w roli Hansa Sachsa. Z dwóch tenorów David (Daniel Behle) wydał mi się ciekawszy niż Walther (ceniony Klaus Florian Vogt). Eva (Emily Magee) była z początku zbyt matronowata, może dlatego, że przebrana za Cosimę, ale później głos jej zelżał; od początku ładny i ciepły głos miała Magdalene – Wiebke Lehmkuhl. Johannes Martin Kränzle był nieszczęsnym Beckmesserem i on też dostał wielkie owacje. Ale największe otrzymał Barrie Kosky, który nieoczekiwanie pojawił się w białym podkoszulku i spodniach (to pierwsze wykonanie spektaklu na tegorocznym festiwalu). On tu jednak miał najwięcej do powiedzenia.

No i jeszcze trzeba powiedzieć ciepłe słowa o orkiestrze pod batutą Philippe’a Jordana. Brzmiała pięknie, miękko (to w ogóle specyficzny fenomen – zespół ten składa się z członków najlepszych orkiestr niemieckich), a akustyka tej sali jest rzeczywiście niezwykła. Siedziałam w 25 rzędzie, czyli piątym od końca amfiteatru, i proporcje były idealne. Osobną sprawą są fanfary wzywające na kolejne części przedstawienia – muzyka wzięta jest z kolejnego aktu. Rzadko się słyszy tak pięknie brzmiącą blachę.