Pierwszy polski dzień na ChiJE

Na tegorocznym festiwalu z oczywistych powodów znalazło się wyjątkowo dużo muzyki polskiej. W sobotę byli tylko: Moniuszko, Panufnik, Chopin.

Po południu w Salach Redutowych TWON recital moniuszkowski dał baryton Mariusz Godlewski z pianistą Radosławem Kurkiem. Ma to mieć odbicie fonograficzne. Usłyszeliśmy prawie trzydzieści pieśni, czyli gdzieś jedną dziesiątą dorobku kompozytora w tej dziedzinie. Po wysłuchaniu tego programu mam refleksję, że nie darmo niektóre z nich są bardziej znane – po prostu są najlepsze. Dużo w tej twórczości dziełek sentymentalnych w sposób dla dzisiejszego słuchacza raczej nieznośny. Ograniczenie środków jest szczególnie rażące w przypadku umuzycznionych paru Trenów Kochanowskiego, choć przecież wyrosły z podobnych emocji do tych, które przeżywał poeta (Moniuszce zmarł synek), jednak schematyczność i prosta harmonia gryzie się z siłą tekstu, o stylistyce nie mówiąc. Natomiast wciąż pyszne są Czaty, Kum i kuma, Dziad i baba – chyba częściowo to wynika z faktu, że Moniuszko był człowiekiem teatru i akcja ożywiała jego muzykę. Z drugiej strony kompozytor pisał z poczucia szczególnej misji umuzykalniania narodu – w końcu są to Śpiewniki domowe, do Schuberta mu daleko było, założenie było takie, żeby ludzie sobie to śpiewali i żeby im było przy tym miło. Tak więc język muzyczny nie mógł być zbyt skomplikowany. Wiadomo, że Moniuszko był np. wielbicielem muzyki Wagnera, ale sam na takie ekstrawagancje nie mógł sobie pozwolić, pisząc „ku pokrzepieniu serc”.

Mariusz Godlewski wykonał to wszystko znakomicie, owym „teatralnym” utworom przydając aktorskiego pazura i często też poczucia humoru, a owe sentymentalne kawałki traktując… by tak rzec, z godnością. Radosław Kurek był wrażliwym partnerem, żywo reagującym i dopasowującym się, ale nie zatracającym własnej indywidualności.

Wieczorem pierwszy koncert kameralny w Studiu im. Lutosławskiego, którego głównymi bohaterami byli członkowie Apollon Musagète Quartett. Wraz z flecistką węgierską Dórą Ombodi i kontrabasistą Sławomirem Rozlachem zagrali pięknie na początek Hommage à Chopin Andrzeja Panufnika – to utwór, który powstał parę lat po wojnie, ale w innej wersji: na sopran (wokalizę bez słów) z fortepianem. Po latach kompozytor przerobił go na flet z orkiestrą smyczkową; muzycy zagrali dziś po prostu w pojedynczej obsadzie. Atmosfera przypomina nieco pamiętną Kołysankę powstałą w tych samych latach – senna i uwodząca. Utwór ten znajdzie się na płycie z kwartetami Panufnika w wykonaniu tegoż zespołu, która już zaraz ma się ukazać.

Później flecistka wyszła, dołączył Kevin Kenner i zagrali razem kameralną wersję obu koncertów Chopina w opracowaniu pianisty i Krzysztofa Dombka. Brzmi ona nieźle, fortepian ma nie tylko rolę solową, lecz wspiera tutti swoją siłą i barwą. Niestety Kenner grał dość blado, choć techniki i umiejętności operowania dźwiękiem nie da się mu odmówić. Ale zdecydowanie zostawał z tyłu za pozostałymi muzykami, którzy, trzeba to powiedzieć, byli naprawdę znakomitą orkiestrą.