Coś dla oka w Wiedniu

W mieście, które tak bardzo kojarzy się z muzyką, tym razem wyłącznie oglądałam wystawy. Bo tak jak zawsze jest tam czego posłuchać, tak też zawsze jest co oglądać.

Ostatni raz, wstyd się przyznać, byłam w Wiedniu w Roku Mozartowskim 2006 (250. rocznica urodzin) i głównym celem była wystawa mozartowska w Albertinie (świetna), ale też oczywiście odrobiłam obowiązkowe punkty: Leopold Museum z Schielem i Klimtem oraz Kunsthistorisches Museum z moimi ulubionymi obrazami Bruegla, starszego ma się rozumieć (zwłaszcza od Myśliwych na śniegu nie mogłam się oderwać – żadna reprodukcja nie oddawała prawdziwego koloru tego nieba). Tym razem Leopold Museum było zamknięte (po hucznej rocznicowej wystawie Klimta; i jego, i Schielego jeszcze obejrzałam, ale o tym później), ale za to w Kunsthistorisches obejrzałam inną wielką rocznicową wystawę – właśnie Bruegla. Można ją oglądać do 12 stycznia – i trzeba to zrobić koniecznie, bo taka okazja zdarza się raz w życiu. Zgromadzono tu większość jego w sumie niewielkiej a genialnej spuścizny; nie ma kilku tak znanych obrazów jak np. Upadek Ikara, Ślepcy czy Kraina pasibrzuchów, ale i tak jest co oglądać.  Ja też uzupełniłam swoje zaległości, np. Szaloną Gretę, która na co dzień wisi w Antwerpii (ciekawe zestawienie z Głową starej wieśniaczki ze Starej Pinakoteki w Monachium – to ta sama twarz); ciekawie też było zobaczyć obok siebie dwie wersje Wieży Babel. A ponadto są tam jeszcze rzeczy mniej znane: cała masa rysunków i grafik, także ogromnie interesujących. W sumie 99 eksponatów – to brzmi imponująco. Część obrazów wrzucono do sieci, żeby można je było sobie popowiększać i poeksplorować to uniwersum. Jest jeszcze ta strona. Uwaga: można kupić bilet na określoną godzinę wejścia – albo bez takiej godziny o 10 euro drożej.

Pobiegliśmy tam już pierwszego dnia, ponieważ był to czwartek i muzeum było czynne do 21. Piątek zaś poświęciliśmy obu siedzibom Muzeum Żydowskiego – była akurat rocznica Kristallnacht. W głównym budynku na Dorotheengasse (gdzie w Roku Mozartowskim zwiedziłam wspaniałą wystawę o Lorenzo Da Ponte) obejrzeliśmy znakomitą ekspozycję stałą o historii żydowskiego Wiednia (nie brak tam akcentów muzycznych, można posłuchać np. muzyki synagogalnej słynnego Salomona Sulzera czy… Psalm 92 Schuberta napisany dla synagogi (niestety nie znalazłam lepszego nagrania). Jest też np. autoportret Arnolda Schoenberga, który, jak wiadomo, miał też talent malarski. W tym samym budynku jest też ciekawa wystawa o Kabale i o jej wpływie na popkulturę (ta postać na zdjęciu to… David Bowie). Ale najwięcej muzyki jest na wystawie w drugim budynku na Judenplatz, poświęconej Leonardowi Bernsteinowi i jego związkach z Wiedniem – a były dość intensywne. Przy całej świadomości tego, co w Europie i właśnie w Wiedniu się stało, przyjął na siebie rolę terapeuty w jakimś sensie, uczył wiedeńczyków np. rozumieć na nowo Mahlera…

Sobotę poświęciliśmy na ekspozycje w Albertinie. Przede wszystkim Monet – wielka wystawa, sto obrazów (wiele mniej znanych), które będą eksponowane do 6 stycznia. Obrazy znane obok mniej znanych, świetnie wyeksponowane, niesamowite światło, pod koniec już prawie abstrakcja (wzięło się to z choroby oczu, niemniej efekt niezwykły, zwłaszcza w ostatnich pejzażach z ogrodu). W uzupełnieniu jeszcze to – i tu także wiele ciekawych rzeczy (na stronie są akurat te mniej interesujące).

Niedzielę podzieliliśmy na dwie części. Najpierw Kunst Haus Wien, czyli Hundertwasser. Wszyscy z naszej piątki podróżujących pamiętali wielką wystawę tego artysty w warszawskim Muzeum Narodowym w 1976 r., z rozrzewnieniem więc wspominaliśmy nasze ówczesne wrażenia – wiele obrazów tu wiszących znaliśmy już stamtąd. Można myśleć o nim jako o dziwaku, hippisie itp., można uśmiechać się pobłażliwie na jego ideologiczne pomysły, ale jego twórczość, przede wszystkim kolorystyka, ale też swoista organiczność, czerpanie natchnienia z natury – daje mnóstwo pozytywnych emocji.

Na koniec przejażdżka tramwajem do Belwederu. W Górnym – wystawa, gdzie przede wszystkim Klimt (w tym Pocałunek i Judyta) i inne ciekawostki, a w Dolnym, w oranżerii – bardzo interesująca wystawa Schielego, ilustrująca jego rozwój i konteksty twórczości.

Napasłam więc oczy i mogę wracać do muzyki.