Penderecki młody

Większość programu Festiwalu Krzysztofa Pendereckiego wypełniają jego utwory późniejsze, z „neoromantycznego” okresu jego twórczości. Z przyjemnością wysłuchałam na koncercie NOSPR dzieł wcześniejszych.

Kompozytor ma tylu przyjaciół, zwłaszcza wśród dyrygentów, że na koncertach symfonicznych każdy utwór prowadzony jest przez innego kapelmistrza. Tym razem było ich aż czterech: obecny (jeszcze przez ten sezon) szef zespołu Alexander Liebreich, przyszły – Lawrence Foster, Aleksander Humala (który zastąpił chorego Jerzego Maksymiuka) oraz Maciej Tworek.

Trochę mnie rozczarowało wykonanie I Symfonii (1972-3) pod batutą Liebreicha, którą zawsze odbierałam jako utwór bardzo dynamiczny, a która jest jednym z serii pożegnań Pendereckiego z awangardą. Teraz, poza początkiem i końcem, wydała mi się zinterpretowana dość niemrawo. A jest tu jeszcze wiele znakomitej wynalazczości brzmieniowej, połączonej z niespokojnym przelewaniem się mas dźwięków. Więcej energii miało Capriccio na skrzypce i orkiestrę z 1967 r.; jako solistka wystąpiła Patrycja Piekutowska, a dyrygował Humala. Pamiętam, jak ten utwór grała wspaniale Wanda Wiłkomirska, nawet widziałam jakiś dokument z próby, na której spierała się z kompozytorem… Tu też jest wiele świetnych pomysłów, moc wirtuozerii i humor – trzy razy pojawiające się nagle „um-pa-pa” w orkiestrze.

Emanacje na dwie orkiestry smyczkowe (prowadził Maciej Tworek) to jeszcze wcześniejszy utwór, z 1959 r. – jeden z tych trzech, którymi kompozytor odniósł pamiętny spektakularny sukces na Konkursie Młodych Związku Kompozytorów Polskich. To również utwór, który w ogóle się nie zestarzał; tu wynalazczość polegała na zestawieniu ze sobą dwóch orkiestr w różnych strojach. A na koniec – dzieło powstałe już po owym neoromantycznym przełomie (1976-77), w stylistyce, z jaką zetknęliśmy się po raz pierwszy w Raju utraconym. Przez cały, długi utwór przewija się charakterystyczny chromatyczny motyw, do którego Penderecki przywiązał się na kolejne lata. Solistą był znakomity chiński skrzypek (o którym zresztą wcześniej nie słyszałam) Yu Chien-Tseng, a Lawrence Foster poprowadził koncert z prawdziwym zrozumieniem. Wszyscy dostali ogromne brawa, a gdy kompozytor także wyszedł do oklasków, spotkała go ze strony orkiestry niespodzianka. Muzycy zagrali mu Sto lat, ale w stylu wczesnego Pendereckiego – całkowicie atonalnie. Nawet podejrzewałam, że opracowali sobie wcześniej, kto ma jakie fałszywe dźwięki grać, ale ponoć był to całkowity spontan. Brawo!

Jutro dwa koncerty – kameralny i symfoniczny.

PS. Całkowicie off topic – muszę się pochwalić sukcesem mojej siostrzycy 🙂