Melancholia poszła precz

No i poszłam na ten koncert, na który najbardziej chciałam pójść – na jubileusz 40-lecia działalności artystycznej Władysława Kłosiewicza. W kameralnym, nieznanym mi dotąd miejscu, jakim jest sala Instytutu Historii PAN na Rynku Starego Miasta.

Mieści ona ze sto osób, wysoka jest na dwa piętra, więc ewentualnie na galeryjce też można siedzieć, na recital klawesynowy znakomita. To odkrycie ostatnich dni, bo koncert miał się odbyć gdzie indziej. Ale teraz już wiadomo, że jest takie fajne wnętrze do ewentualnego kameralnego wykorzystania.

Program dobrany przez jubilata był istną listą przebojów. Wprowadził nas w nastrój Pavaną Louisa Couperina, przenoszącą słuchacza w swej melancholii poza czas, w jakąś niesamowitą powolną wędrówkę, która nie chce się skończyć i my też nie chcemy. Potem trzy utwory Frobergera, którego Kłosiewicz jest jednym z najwspanialszych wykonawców. Oczywiście Plainte faite à Londres pour passer la mélancolie, potem Toccata X i Lamentation na śmierć cesarza Ferdynanda III – wszystko grane tak (powtórzę się zapewne, bo zwykle tak mówię o tym artyście), jakby było improwizowane w danej chwili, a przy tym każda nuta głęboko przeżyta i postawiona na swoim miejscu.

Do muzyki francuskiej solista wrócił trzema utworami Claude-Benigne’a Balbastre’a, i tu już nastrój zmienił się całkowicie, a La Castelmore była wręcz żywiołowa, szybka i intensywna (właśnie porównałam z płytą – dziś to jest jeszcze lepsze!) – i wyborem z piątego Ordre François Couperina. A przy zagranej na koniec Particie D-dur Bacha melancholia już całkowicie poszła precz: zwłaszcza Uwertura została zagrana tyleż ceremonialnie, co błyskawicznie (wydaje się to sprzecznością, ale w tym wypadku nie było), wręcz radośnie i odświętnie. Stojak był obowiązkowy, a na bis była jeszcze Allemande z Suity D-dur Frobergera oraz nader efektowna Sonata D-dur Scarlattiego, która w albumie mu poświęconym (z 1997 r.) znajduje się na końcu i jest opatrzona uwagą „niepublikowana, rękopis neapolitański”; swego czasu były podejrzenia, że skomponował ją sam klawesynista (pewnie potrafiłby, gdyby chciał…).

Po części artystycznej była oficjalna: pani z MKiDN odznaczyła jubilata srebrną Glorią Artis (zgodnie uznaliśmy, że zbyt nisko ministerstwo go oceniło, pani chyba to wyczuła, bo dość szybko potem wyszła). A potem już były gratulacje, wino i tort. Można też było zaopatrzyć się w dawne płytki jubilata, o ile ktoś ich jeszcze nie miał – zostały rozmnożone w „edycji limitowanej” przez Fundację Pro Academia Narolense. A nawet było parę zabytkowych winyli, sprzed 40 lat właśnie. To wtedy Kłosiewicz skończył studia u Ruggero Gerlina, ucznia Wandy Landowskiej – jest więc jej muzycznym wnukiem. Właśnie parę miesięcy temu, gdy był w Stanach Zjednoczonych w związku z Invitation Festival, o którym pisał tu Romek z NY, miał też okazję grać m.in. w Lakeville, gdzie Landowska spędziła ostatnie kilkanaście lat życia.