Między Hiszpanią a Ameryką Łacińską

W końcu na Actus Humanus Nativitas zawitała tematyka związana z tytułem – Andrew Lawrence-King ze swoim The Harp Consort wykonał w Dworze Artusa pierwsze hiszpańskie oratorium bożonarodzeniowe.

Pochodzi ono z przełomu XVII i XVIII w. i zostało odkryte pięć lat temu. O kompozytorze (Pedro Martínez de Orgambide) niewiele wiadomo. Oratorium jest po hiszpańsku i ma swój plebejsko-jasełkowy urok, przy widocznych wpływach włoskich. Występują tam dwaj pasterze, Maria, Józef, Anioł i Diabeł. Muzycy wykonali to z bardzo drobnymi elementami teatralizacji, które jednak ożywiły trochę akcję: Maria siedziała na tronie, Józef stał koło niej, a Aniołek śpiewał z góry, z antresoli. Diabeł zaś stał z boku. Akcja bardzo prosta, najpierw pasterze się cieszą, potem cieszy się Maria i Józef (choć martwią się o przyszłość, bo już ją znają), potem jest spór Aniołka i Diabełka, ale w końcu następuje pogodzenie (na tę chwilę). Głosy dobre, wyraziste, o ładnych barwach, ale wyrównane, nie wybijające się.

Hiszpańskie oratorium zostało obudowane wcześniejszymi o stulecie drobnymi utworami: tańcami i vilancicos – dla odmiany związanymi z Ameryką Południową. Lucas Ruiz de Ribayaz kursował między Hiszpanią a Peru, po powrocie stamtąd opublikował zbiór tańców nawiązujących do Ameryki Łacińskiej i afrykańskich rytmów, a Portugalczyk Gaspar Fernandes działał w Gwatemali i Meksyku. Ten repertuar był tak radosny i skoczny, że aż chciało się zatańczyć. Tu szczególnie imponował Ricardo Padilla, który jakby od niechcenia błyskotliwie grał na perkusjonaliach. No i oczywiście szef, Andrew Lawrence King, na swojej harfie. Zabawa była przednia.

Po południu wyziębiliśmy się przed św. Katarzyną – na carillonie grała Anna Kasprzycka, druga z gdańskich carillonistek obok Moniki Kaźmierczak, która grała tu rok temu (i zagra znów w przyszłorocznej edycji Resurrectio). Wykonała recital złożony z własnych transkrypcji utworów Silviusa Leopolda Weissa, w oryginale na lutnię (ten kompozytor, związany z dworem Sasów, był jednym z najlepszych lutnistów świata). Można było siedzieć na przygotowanych miejscach, popijając tradycyjnie herbatkę z prądem, ale można też było przejść się nieco dalej, próbować posłuchać z innych stron – były miejsca, w których dzwony brzmiały lepiej. Można też było po prostu słuchać tej muzyki z pozycji przechodnia. Potem jednak trzeba było szybko pójść się ogrzać. Ale co przygoda, to przygoda.