Ciężkie przeżycie na koniec roku

Właściwie można powiedzieć: przeżyłam to na własne życzenie. Bo przecież mnie to nie zaskoczyło. Znam w końcu tego reżysera od lat. Ale, że tak powiem: stopień mnie zaskoczył.

Wybrałam się mianowicie na premierę Strasznego dworu dokonaną przez Polską Operę Królewską w teatrze w Łazienkach, w reżyserii Ryszarda Peryta. Już sam pomysł, żeby to dzieło wystawić w tym miejscu, gdzie po prostu moniuszkowska orkiestra się nie mieści i w które nie da się za bardzo ingerować, także tanecznie (nie zdziwi chyba nikogo w tym kontekście, że mazura nie było?), zdumiewał. W Widmach jeszcze część orkiestry wpuszczono na scenę i jakoś to było, ale tu była potrzebna cała scena. W związku z tym brzmiało strasznie. Kompletny brak proporcji (w operze jednak jest prawdziwy kanał, którego tu nie ma) i w związku z tym zniekształcenie całości. Przy tym skrótów nader wiele, nie mówiąc o zabiegu, o którym później. Ze śpiewakami też bywało różnie. Owszem, były całkiem fajne kreacje, jak Cześnikowa Anety Łukaszewicz, dowcipna, charakterna i dobra wokalnie, czy całkiem przyzwoity Skołuba Remigiusza Łukomskiego, a także zabawny Sylwester Smulczyński jako Pan Damazy (tylko nie zawsze tekst dało się zrozumieć). Główne panie raczej w porządku, Wojciech Gierlach jako Zbigniew – także, ale arii Stefana (Leszek Świdziński) trudno było słuchać mimo najszczerszych starań solisty. Adam Kruszewski jako Miecznik już bez tego blasku, co kiedyś, ale klasę jeszcze znać.

Ale nie chodzi mi nawet o poziom muzyczny (prowadził Grzegorz Nowak), lecz o całą resztę i otoczkę. Przed spektaklem wyszedł na scenę reżyser w towarzystwie dyrygenta oraz wicedyrektora Andrzeja Klimczaka i najpierw wysnuł rzewną opowieść, jak to dwa razy podchodził do Strasznego dworu, ale do premiery nie dopuściła cenzura (kompletny nonsens, zwłaszcza jeśli chodzi o drugie podejście, kiedy był przez chwilę jednym z dyrektorów Teatru Narodowego za Dejmka, do którego zwyczajnie nie doszło, bo rzucił robotą). A on zawsze chciał pokazać, że Straszny dwór powstał na zgliszczach powstania styczniowego, kiedy Warszawa spływała krwią itp. Tylko mu po prostu nikt na to nie pozwolił. (Wspominając choćby wersję Andrzeja Żuławskiego, można się zdumieć na takie dictum, bo przecież na niejeden nonsens w tym teatrze pozwalano i nadal się pozwala.) Po czym podziękował ministrom (był Gliński i Brudziński), marszałkowi (był Karczewski, a z senatorów także Jan Maria Jackowski), kardynałowi Nyczowi, a przede wszystkim dobremu duchowi tego teatru… Jarosławowi Kaczyńskiemu. Tu skłonił się w stronę środkowej, „królewskiej” loży. I rzeczywiście okazało się, że „zwykły poseł” przybył – pierwszy raz go widziałam na wydarzeniu muzycznym.

Dobra, kto przychodzi na spektakl, to inna sprawa. Ale sam spektakl. Martyrologia do upęku. Zamiast „cichego dworku modrzewiowego” – zgliszcza spalonego dworku na śniegu. Zamiast kwiatów spod igiełek rosną orły (tj. wniesione są przez chór żeński chusty z orłami, odwieszone, a potem odprawiana pantomima do śpiewu). W wieży, gdzie Stefan i Zbigniew są umieszczeni na nocleg, wiszą gęsto na ścianie portrety trumienne, chociaż ich miejsce było w kościołach, nie w dworach. Ale największy szok na koniec. (Robię tego spojlera świadomie, jak ktoś się wybierze, to na własne ryzyko.) Otóż po ostatnim tutti, które jest happy endem, nagle wszyscy przechodzą na Agnus Dei z III Litanii ostrobramskiej, a w tle pojawia się coraz większy obraz Matki Boskiej (żeby chociaż Ostrobramskiej, ale to zwykła Częstochowska). I na koniec światło gaśnie.

Biedny Moniuszko. Przecież Straszny dwór jest pogodną sztuką pełną fredrowskiego humoru, w której i owszem, pojawiają się pewne aluzje i eksponowany jest określony etos, ale to tylko jeden z elementów. Jeszcze raz zrobiono nieszczęsnemu kompozytorowi krzywdę. Mam nadzieję, że w przyszłym roku będę oglądać jednak trochę lepsze spektakle, czego i Wam życzę.