Czarodziej głosu, czarodziejka fortepianu

Zaczęło się to, co w tym festiwalu nas fascynuje i denerwuje zarazem: że ledwie wychodzi się z jednego koncertu ze wspaniałymi wrażeniami, to już trzeba iść na drugi, na którym czekają na nas kolejne wspaniałe wrażenia. A my to musimy zmieścić.

Christoph Prégardien – i co tu właściwie jeszcze powiedzieć. Plus pianista Christoph Schnackertz, wspaniale obaj zgrani. Znów trzeba napisać to samo, co zawsze: wielka, wielka klasa. Naturalność, absolutne panowanie zarówno nad dźwiękiem, jak nad wyrazem. I bardzo mądre skomponowanie programu.

Na początek sześć pieśni Moniuszki. Zwykło się mówić, że podróż do Paryża, którą kompozytorowi sprawiła – poprzez zorganizowanie w tym celu koncertu charytatywnego – Maria Kalergis, nie przyniosła mu specjalnych sukcesów; skończyło się na tym, że siedział sobie i komponował Flisa, czyli coś zupełnie oderwanego od realiów, przeznaczone na polski grunt. Operami nikogo tam nie zainteresował, co mu się najbardziej marzyło, choć odbył parę spotkań z muzykami, w tym z Rossinim. Jednak ten pobyt nie był tak całkiem bezowocny, bo udało się tam wydać właśnie pieśni – w sumie było ich 37 – z francuskim tłumaczeniem tekstów. Zaskoczyła mnie podana w omówieniu w programie informacja, że te pieśni były wznawiane aż 11 razy! Widać podobały się na rynku muzykowania salonowego, wówczas popularnej rozrywki. No i nic dziwnego. Po francusku brzmią… nie jak Moniuszko, z wyjątkiem może znanego Do Niemna. Gdyby kto nie znał narodowości kompozytora, mógłby jej nie rozpoznać. A pieśni są naprawdę dobrej jakości; Prégardien przydał im jeszcze wdzięku i atrakcji.

Ciekawy miał pomysł, by połączyć je z kilkoma pieśniami Henriego Duparca, choć są one późniejsze od kilkunastu do kilkudziesięciu lat. Te późniejsze już troszkę pachną Debussym, ale wyczuwalne są wciąż romantyczne korzenie. Duparc znany jest dziś w Polsce zapewne nie lepiej niż Moniuszko we Francji; ja akurat w dzieciństwie słuchałam ich w pięknym nagraniu Gérarda Souzay. Ale i wykonanie Prégardiena było przejmujące. Takie też, choć w inny sposób, były pieśni z op. 35 Schumanna, które wypełniły drugą część recitalu. Cykl nie z tych najpopularniejszych, ale też mający wiele wdzięku, nastrojowy, a to, co zrobił pod względem wyrazowym solista z trzema ostatnimi pieśniami, to było absolutne mistrzostwo. Wydawało się, że nie można lepiej, ale po tym jeszcze był bis – Mondnacht z op. 39, który wysłał nas po prostu na księżyc. Przed bisem artysta nam podziękował za skupienie, ale niestety trzeba dodać, że sala nie była pełna. Słyszę, że nie było w internecie biletów, więc może niektórzy po prostu zrezygnowali. Zwłaszcza, że jeszcze tego wieczoru była Martha…

Program jej wieczornego występu z połączonymi orkiestrami z Hiroszimy i Warszawy (Sinfonia Varsovia) pod batutą Kazuyoshi Akiyamy zmieniał się – w książce programowej figuruje jeszcze I Koncert Beethovena, przez chwilę pianistka rozważała, że powtórzy Koncert b-moll Czajkowskiego, który podobno nieźle jej wyszedł w Salzburgu, ale na szczęście stanęło na Koncercie Es-dur Liszta, którego bodaj nie grała wcześniej w Warszawie, w każdym razie ja sobie nie przypominam. I bardzo dobrze, bo ten koncert ma wszystko to, co jest jej specjalnością: tryle, biegniki, oktawy. Martha grała je – jak zawsze – jakby jej się sypały z rękawa, w błyskotliwych tempach, których w pewnych momentach nie bardzo wytrzymywała orkiestra. Za to miała znakomity pomysł, że zarządziła, aby muzyk grający na trianglu, odgrywającym istotną rolę w finale, usiadł przy niej, by nie wybić się z rytmu. Był jeszcze bis – została przy Liszcie, jednocześnie nieświadomie nawiązując do popołudniowego koncertu, a więc jego opracowanie Widmung Schumanna, zagrane w duchu epoki.

Drugą część wypełniła IX Symfonia Beethovena. Tu może dodam, że wspólny występ Sinfonii Varsovii z gościnnym udziałem ok. 20 muzyków Hiroshima Symphony Orchestra jest częścią projektu Music for Peace, rozwijanego przez japońskich muzyków, z którymi warszawiacy współpracują już od paru lat – dotąd na ich terenie, teraz (dziś i jutro) tutaj. W rozdawanym publiczności przesłaniu pokoju podpisanym przez burmistrza Hiroszimy Kazumi Matsui jest zdanie, że jedną z głównych sił napędowych odrodzenia miasta po tragedii, jaka je spotkała, była muzyka, w tym właśnie IX Symfonia. Tak więc wydarzenie może bardziej ideowe niż artystyczne, ale z przyzwoitym efektem (choć odzwyczaiłam się już od tak masywnych brzmień u Beethovena…). Soliści też w połowie japońscy (sopranistka Akie Amou i tenor Satoshi Nishimura) i w połowie polscy (mezzosopran Monika Ledzion-Porczyńska i bas Rafał Siwek, ten ostatni miał znakomite wejście); w sumie niezły komplet. I tak podniośle zakończył się sobotni wieczór.