W ramach fug

Co jak co, ale układać programy to Royal String Quartet umie. Na dzisiejszym koncercie w Studiu im. Lutosławskiego wszystko było powiązane i skontrastowane, łącząc się w interesującą całość.

Mozart w parze z Lutosławskim, a Szymański z Beethovenem. Coś w tym jest. Adagio i fuga c-moll KV 546 to utwór bardzo emocjonalny, pełen patosu rzadko spotykanego u Mozarta (fuga w wykonaniu zespołu wydawała się może trochę zbyt masywna), a Kwartet Lutosławskiego też ma momenty bardzo emocjonalne, jak Funebre pod koniec. Różnica jest może tylko taka, że utwór Mozarta należy raczej do pobocznego nurtu jego twórczości, zainspirowanego Bachem, a dzieło Lutosławskiego zdecydowanie jest jednym z jego najważniejszych, także z tego powodu, że po raz pierwszy została w nim zastosowana szczególna pisownia, oddająca równoważność wszystkich partii i ich solowy, choć współpracujący charakter. To najbardziej wyrazisty pod tym względem jego utwór.

Że Pięć utworów na kwartet smyczkowy Pawła Szymańskiego ma niemało wspólnego z Beethovenem, wspominałam już tu chyba kiedyś. Dziś i w tym zestawieniu wyszło to bardzo wyraźnie. Szczególne to dzieło. Napisane zostało 18 lat temu dla Brodsky Quartet, który wykonywał je ponoć często (podobno również jako support przed występami Björk), ale my tu poznaliśmy je w wykonaniu Kwartetu Śląskiego – lepszego sobie nie wyobrażam (jeszcze z Markiem Mosiem na czele), choć i Royalsi grają je dobrze. Jednocześnie bardzo ważna jest jeszcze dedykacja pamięci Jerzego Stajudy, znakomitego malarza, wielkiego przyjaciela muzyków i wielbiciela muzyki Szymańskiego. Zawsze bardzo żałowałam – bo i ja przyjaźniłam się ze Stajudą – że nie mógł już tego dzieła usłyszeć. Paweł chciał mu je zadedykować, ale pisanie się przeciągało i w końcu nie zdążył. Za to można powiedzieć, że te utwory pasują do żałoby: można w nich usłyszeć smutek, nawet rozpacz. Pierwszy z utworów ma w sobie właśnie coś rozpaczliwego, drugi jest spokojniejszy, bardziej intelektualny, trzeci niebiański ze swoimi wysokimi flażoletami, czwarty, najdłuższy, biegnie w kółko z niepokojem, ale najbardziej wstrząsający jest piąty z rozpaczliwym, jakby ptasim krzykiem pierwszych skrzypiec na tle cichego glissanda pozostałych smyczków, ze zmieniającymi się łagodnie i smutno harmoniami.

Muzycy musieli potem chwilę odpocząć, by zagrać również bardzo angażujący emocjonalnie utwór – Grosse Fuge Beethovena. W Kwartecie B-dur op. 130, którego ta fuga miała początkowo być finałem (i tak wciąż ją gra Belcea Quartet), są momenty, które mogłyby się znaleźć u Szymańskiego (w wolnej części), a tym razem usłyszałam, że i w fudze takowe są. Choćby właśnie pod koniec ów urwany krzyk tematu w pierwszych skrzypcach – prawie jak w ostatnim z Pięciu utworów.

Bis też był przemyślany: nie ma dwóch tak różnych od siebie fug jak ta Beethovena i Contrapunctus I z Kunst der Fuge.

To był niestety ostatni koncert Łańcucha XVII, na którym mogłam być. Jutro jadę do Krakowa na kolejne premiery Opera Rara.