Ruszyły Chopieje

Dziwny ten festiwal, jak i cały ten rok. Zupełnie inna atmosfera. Ale na muzykę cieszymy się tak samo.

To zawsze było święto – tłumy, ożywione rozmowy, wymiana wrażeń, spotkania towarzyskie w przerwach. Radosny gwar, a na sali świadomość, że te piękne przeżycia są wspólne.

A teraz? Pusto, trochę smutno, ludzie z trudem poznają się nawzajem zza maseczek. No i nie ma konwersacji w przerwach, bo po prostu nie ma przerw. Za to każdy wyizolowany, chyba że trafi „w parę” (tu i ówdzie są dwa miejsca koło siebie dla tych, co przychodzą razem), jak mnie się trafiło z koleżanką telewizyjną. W takim wyizolowaniu słucha się trochę inaczej, można się lepiej skupić (to mówię już na podstawie wczorajszego koncertu, na którym siedziałam sama). Zresztą muzyka pozwala trochę zapomnieć o niedogodnościach. Koleżanka stwierdziła, że po raz pierwszy zapomniała o tym, że nosi maseczkę. Ja pozostałam przy przyłbicy i też dobrze mi z tym. Dzisiejszy recital trwał półtorej godziny, więc jeszcze znośnie, ale jak to będzie, kiedy Belcea Quartet zagra na jednym koncercie trzy kwartety, a zwłaszcza – jak to będzie z Hrabiną? Nawiasem mówiąc, trudno mi sobie wyobrazić operę bez przerw.

Recital dał się przeżyć, zwłaszcza że grał jeden z naszych ulubieńców, wiernych festiwalowi i wracających praktycznie co roku – Nelson Goerner. W tym roku festiwal nie ma podtytułu, ale siłą rzeczy Beethoven jest postacią szczególną (z czego się bardzo cieszę, bo brak mi go na żywo) i do niego właśnie należały pierwsze nuty. Sonata Es-dur „Les adieux” wbrew pozorom nie skrywa romantycznych sekretów, lecz mówi o wyjeździe i powrocie adresata dedykacji, arcyksięcia Rudolfa, utytułowanego ucznia i protektora Beethovena. Goerner grał ją raczej subtelnie, mnie osobiście brakło charakterystycznych kanciastości, akcentów, zwłaszcza w I części, ale takie spojrzenie również kupuję. Pogodnie, miejscami wręcz figlarnie, zabrzmiały Wariacje na temat Eroiki – ciekawie będzie porównań to wykonanie z interpretacją Avdeevej na koncercie finałowym.

My nie mieliśmy przerwy, ale solista i instrument – i owszem, więc musieliśmy być świadkami krótkiego podstrojenia fortepianu. Drugą, romantyczną część rozpoczęła Ballada As-dur Chopina, także pogodna, można powiedzieć – wiosenna. Valse oubliée No.2 Liszta był leciutki i chochlikowaty. i Rapsodia hiszpańska na koniec, godna i szlachetna, choć ja bym widziała tam chętnie nieco demoniczności, zwłaszcza w początkowym fragmencie. Trochę tam było „sąsiadów”, ale jakoś wybaczyłam. A zagrany na bis Nokturn Paderewskiego był po prostu prześliczny – lepszego wykonania tego wydawałoby się błahego utworku chyba nie słyszałam.