Maksymiuk wrócił!

Po przerwie z powodów zdrowotnych, a potem z powodów wiadomych, Jerzy Maksymiuk poprowadził koncert Sinfonii Varsovii w jej namiocie festiwalowym w ramach festiwalu SV Swojemu Miastu.

Krzepiące są takie powroty. Zwłaszcza, że – od razu to powiem – maestro jest w świetnej formie. A orkiestra też bardzo się zmobilizowała. Co prawda z czasów Polskiej Orkiestry Kameralnej grał w tym składzie tylko jeden muzyk (skrzypek Grzegorz Kozłowski), ale w ramach SV występowali pod jego batutą prawie wszyscy. Jest po prostu przyjacielem zespołu i tak już zostanie.

Na ten powrotny koncert wybrał repertuar, jaki lubi. Na wstęp – transkrybowane przezeń na orkiestrę smyczkową fortepianowe preludium Debussy’ego Dziewczyna o włosach jak len. Tu można było pokazać stronę liryczną. Potem jeden z ulubionych kompozytorów XX w. – Andrzej Panufnik: to właśnie Maksymiuk prowadził swego czasu pierwsze w Polsce wykonanie Koncertu skrzypcowego z Wandą Wiłkomirską jako solistką. Tym razem partię solową wykonał koncertmistrz orkiestry Jakub Haufa. Piękne, ciepłe wykonanie, pomiędzy rzewnością a oberkową skocznością. Skrzypek zagrał jeszcze na bis (kolejny ładny gest) króciutki Taniec na skrzypce solo Pendereckiego, oparty na melodii o z lekka klezmerskim posmaku, znanej z kwartetu Kartki z nienapisanego dziennika, a będącej wspomnieniem grającego ojca kompozytora.

Zwieńczeniem programu była II Symfonia Beethovena – dyrygent mówi, że to jego ulubiona. I to było słychać – interpretacja była pełna młodzieńczego wręcz temperamentu, a tempa scherza i finału – jak z dawnych czasów, kiedy to używało się określenia „tempa maksymiukowe”, ale bez uszczerbku dla muzyki. Stojak był natychmiastowy, więc był bis – zgodnie ze swoim zwyczajem maestro powtórzył kawałek finału. Poprowadzi znów swoją ulubioną symfonię na jesiennym (choć wciąż nazywanym Wielkanocnym) Festiwalu Beethovenowskim, ale z inną orkiestrą – Filharmonii Narodowej.

To, że byłam na tym koncercie, nie oznacza, że zwagarowałam z Chopiejów – udało mi się błyskawicznie dojechać w obie strony (metrem i tramwajem/autobusem). Niezły wyczyn, że się pochwalę. O 17. z przyjemnością posłuchałam Kwintetu poczciwego „Nowakosia”, jak nazywał go jego kolega Chopin, oraz Kwintetu „Pstrąg” Schuberta na instrumentach historycznych w międzynarodowym składzie, w którym znaleźli się m.in. Martyna Pastuszka i Kevin Kenner; miało to dużo wdzięku, choć chwilami intonacja nieco szwankowała. Za to koncert nocny, ostatni już z serii Belcea Quartet, był oczywiście po prostu genialny. Artyści znów uraczyli nas dwiema godzinami, ale byliśmy im za to tylko wdzięczni. Prawdziwa uczta. Szkoda, że to już koniec na tym roku. Ale w sobotę będą już za to Apolloni.