Zamiast wielkiego Konkursu

…mamy w Warszawie cykl recitali pianistycznych. Dobre i to. Także dla pianistów, bo dziś mają mniej okazji, żeby grać.

W ostatniej niemal chwili do festiwalowej listy znakomitości zostali dopisani ci, których nieobecności tak żałowaliśmy latem: Kate Liu i Eric Lu. Udało im się wydostać do Niemiec i zwrócili się do NIFC, czy możliwe byłyby też koncerty w Polsce. Terminy się znalazły – niestety oboje zagrają na Zamku Królewskim, który nie jest wymarzonym miejscem koncertowym zwłaszcza dla fortepianu właśnie, ale lepsze to niż nic, a nawet niż Sale Redutowe TW, w których ma wystąpić Olli Mustonen (ja zrezygnowałam z tego koncertu, spróbuję go posłuchać w sieci, pewnie będzie brzmiał lepiej niż tam).

Dziś, w Międzynarodowy Dzień Muzyki, cykl został zainaugurowany w Filharmonii Narodowej występem zwycięzcy ostatniego konkursu, Seong-Jin Cho. Jedyny koncert, który nie był transmitowany ani w internecie, ani w radiu – Dwójka go nagrywała, może będzie retransmisja, jeśli łaskawie zgodzi się pianista oraz firma Deutsche Grammophon, z którą ma wyłączny kontrakt. Zobaczymy, czy będzie ze swojego grania zadowolony. Duża część publiczności była (stojak). Ale część nie – i ja się do tej drugiej niestety zaliczam.

Cho ma technikę naprawdę imponującą, jeśli chce, umie też bawić się barwą. Ma dziś 26 lat, więc naprawdę nie jest już smarkaczem. Ale to, co robi, jest aż nazbyt chłopięco-źrebięce. Z siłą dźwięku łączy się u niego często agresja. Dwa lata temu dało to dość koszmarny wynik w Koncercie f-moll Chopina. Dziś na szczęście program był bardziej zróżnicowany, więc były chwile wytchnienia.

Humoreska Schumanna na początek. Niby wszystko było na swoim miejscu, ale jak dla mnie brakowało temu wyrazu. To opowieść w wielu różnych epizodach, bardzo zaangażowana emocjonalnie; tu tych emocji nie słyszałam. Potem nastąpił Chopin – dwa scherza. Scherzo h-moll było zagrane presto prestissimo, poszarpane, z dziwnymi, nielogicznymi akcentami i wybijanymi frazami. Ale środkowe Lulajże, Jezuniu było całkiem ładne. Scherzo b-moll broniło się trochę lepiej, ale też był pęd jak do pożaru. Potem była mała przerwa na strojenie instrumentu.

Sonata op. 1 Albana Berga wypadła nadspodziewanie dobrze, choć też trochę tok się rwał, ale w sumie był to najbardziej muzykalnie zagrany punkt programu. Pianista połączył ją bezpośrednio z Sonatą h-moll Liszta, której początek wypadł ciekawie. Ale potem zaczęła się rąbanka. Owszem, w spokojniejszych fragmentach potrafił nieco przystopować ze swoją agresją, ale też nie wciągały one za bardzo, a fuga była zagrana dziwnie jednostajnie. Zdegustował mnie ten występ, choć popularne Consolation No. 3 Liszta zagrane na bis trochę poprawiło wrażenie.

Szkoda tych wszystkich danych, jakie ma ten pianista. Pozostaje mieć nadzieję, że może kiedyś przestanie być tylko wymiataczem i stanie się muzykiem – że taka przemiana jest możliwa, pokazał nam Arcadi Volodos.